Porąbana Neuroshima

Aureus nie wrzucił notki przy niedzieli, dlatego w zastępstwie, żebyście nie tracili wiary w regularne aktualizacje bloga wrzucam swoją polecankę. Kusi mnie wklejenie samego kawałka i pozostawienie go Waszej wyobraźni, ale chyba tak nie wypada. Byłoby, że „wybrakowana notka”…
Martin Martini and Bone Palace Orchestra – Party ‘Till The Petrol Runs Out
Jak dla mnie to wymarzony kawałek na jakąś scenę czystego, postapokaliptycznego, nuklearnego absurdu. Bez dosłownego czerpania z piosenki, pasuje mi tu pochód ludzi przez jedną z amerykańskich międzystanówek – banda objuczonych obdartusów, a na ich czele popapraniec, wyglądający na jakiegoś kapłana czy kaznodzieję – typ w jakiś łachmanach z kosturem i głową na której tylko gdzieniegdzie rosną kępki włosów. Pielgrzymka Radyja z piekła. Ale to tylko moja pierwsza myśl. Myślę, że doskonale może pasować do bandy mutantów imprezujących przy ognisku, osiem kilometrów od zasnuwającej horyzont kłębami dymu ściany Molocha.

A w sumie jak już tak krótka polecanka to chyba najwyższa pora na ogłoszenie koncertu życzeń: zachęcam wszystkich do podrzucania tematów, motywów czy zgłaszania zapotrzebowania na sesyjną muzykę i triki. W miarę możliwości i tego jak mi się spodobają, będę starał się wyszukiwać i polecać kawałki, dla scen, postaci, graczy – czy czegokolwiek co Wam chodzi po głowie.

„Tetsuoooooo!!! Kanedaaaaaa!!!”*, czyli wiatr nad Neo-Tokio


Muzyka z Akiry to rzadki klejnot. Może nie jest to najładniejszy soundtrack. Może nie zalicza się do moich ulubionych. Jednak znajduje się w grupce OSTów wyjątkowych, bardzo charakterystycznych i potencjalnie przydatnych na sesji. Mieści się u mnie obok Das Boot i Children of Dune.
Akira to cyberpunkowe anime z 1988 roku. W pewnych kręgach kultowy, ale wielu z pewnością go nie widziało, dzięki czemu nie powinni mieć zakorzenionych skojarzeń – a nawet jeśli, myślę, że nie gryzłyby się z atmosferą większości futurystycznych RPGów. Czynnikiem przemawiającym za tym albumem jest cały szereg długich i jednostajnych utworów, które nie rozbiją nam sceny nagłą zmianą nastroju.
Z drugiej strony, Akira jest tak cholernie wyjątkowym soundtrackiem, że kilka co ciekawszych utworów może być nie lada wyzwaniem dla MG – po prostu nie pasując do wizji, którą chcecie podsunąć graczom. A jednak warto wziąć je pod uwagę. Poniżej prezentuję trzy jasne perełki tego soundtracku.
Yamashiro Shoji – Kaneda
Rozpoczyna się od potężnego uderzenia, potem coś jakby przelatujący helikopter w deszczu. Bardzo sugestywne. Idealnie nadaje się na początek sesji i opis miasta tonącego w deszczu i migoczącego tysiącem neonów, M samochód bohaterów sunący w jego kierunku. Można też użyć „Kanedy” kiedy chcemy silnie zaakcentować przejście do kolejnej sceny lub aktu przygody. Postacie doszły do wniosku, że muszą udać się do więzienia i przesłuchać bandziora? Tym bardziej policyjne helikoptery będą na miejscu.
Yamashiro Shoji – The Battle Against The Clowns (Uwielbiam scenę, w której ten utwór się pojawia – walkę na motocyklach, kolesia walącego w asfalt metalową rurą. – przyp. Aureus)
Niesamowity utwór do sceny walki lub pościgu. Choć odważny MG mógłby się tu porwać również na opis krótkich scen w których odprawiany jest jakiś rytuał lub konstruowana machina (np. na ziemiach klanu Kraba w L5K). To szaleńcza mieszanka wdechów, perkusji i syknięć. To zdecydowanie najbardziej charakterystyczny kawałek z tego albumu.
Yamashiro Shoji – Doll's Polyphony
Mój faworyt, najbardziej magiczna kompozycja Akiry. Jednocześnie mająca największy potencjał sesyjny. Clou tkwi w połowie drugiej minuty utworu. Do dziecięcych głosów dołączają tubalne głębokie głosy mężczyzn. Już pierwsza część jest dość niepokojąca, ma atmosferę niezwykłości. Część druga może nieść zagrożenie, lub coś widowiskowego, w jakiś sposób większego niż dotychczasowy obraz. Możliwych zastosowań jest multum. Po raz pierwszy użyłem tego utworu w psychodelicznej przygodzie, gdzie gracze natrafili na roboty przypominające ciekawskie dzieci. Zdezorientowali nie wiedzieli jak zareagować. W pewnym momencie do pomieszczenia wkroczyły inne maszyny. Potężne, poruszające się na gąsienicach, uzbrojone.
Wyobraźcie sobie dolinę we mgle, gdzie z białego obłoku wyłania się ścieżka ułożona z bram torii** i dopiero w pewnym momencie mgła rzednie na tyle, by można było ujrzeć ogromny budynek świątyni. Albo rytuał magiczny, w którym wpierw kapłan wypowiada magiczne słowa, wlewa wodę do czarek, ale i dopiero kiedy zmienia się muzyka, obserwujemy magię, która zaczyna działać.

A teraz spróbuję się wpisać w cenzurkę Aureusową:
Muzyka tła: 1,5/5 – Da się użyć Akiry jako tła. Ale raczej tylko w bardzo szczególnych przygodach, na granicy psychodeli, orientalnych klimatów i cyberpunka.
Muzyka obszaru: 4/5 – Soundtrack ten serwuje cztery utwory o ponad dziesięciominutowej długości. Wszystkie mają bardzo konkretny klimat i trzymają w miarę równe tempo, przez co są niemal stworzone do tego by w jakiejś długiej scenie puścić któryś i zapętlić, także ilustrując jakieś miejsce. Jest jednak haczyk: sądzę, że niektóre mogą męczyć np. „Illusion” jest idealny do orientalnej świątyni, ale może irytować. „Tetsuo” może wyprowadzić z równowagi chórami.
Muzyka przygody: 5/5 – Ta ocena to tylko kropka nad i dla akapitów powyżej. Z pomocą „Kaneda” i „Battle Against the Clowns” można stworzyć bardzo wyraźne obrazy. „Doll's Polyphony” może wręcz wyczarować kluczową dla przygody scenę.
Muzyka drużyny: Raczej tak.

* – http://www.youtube.com/watch?v=J4COLV6CleU – całkiem zabawne. ** – http://pl.wikipedia.org/wiki/Torii – bo Aure nie wiedział co to :P.

Irlandzki folk, czyli „najpopularniejszy” nie oznacza „najlepszy na sesję”


Nie znam właściwie tego przyczyn, ale folk irlandzki jest polskiemu słuchaczowi często lepiej znany od rodzimego, o innych, zagranicznych konwencjach nie wspominając. Kiedy mówię „irlandzki”, nie oznacza to koniecznie „wywodzący się z Irlandii” – muzykę tę wykonują często Angole, także zespoły będące wielką zagadką jeżeli chodzi o genezę (polski Beltaine) czy równie zdumiewający bardowie (tu można przywołać Barbarę Karlik).

Obserwacja odnośnie popularności obejmuje przynajmniej ludzi z mojej kategorii wiekowej (tzw. „pokolenie wolnej Polski”) i w miarę zbliżonych zainteresowaniach. Być może jest to powiązane z często angielskimi tekstami piosenek, być może po prostu lubimy zieleń, ale jakoś o wiele łatwiej znaleźć dziewuchę tańczącą „irlandzko” (ja tam się na tańcu nie znam, ale dla mnie to nudne strasznie), niż znającą k3 tańców plemiennych Afryki (choć młodociani djembefola grożący przechodniom, że jeżeli nie dostaną złotówki, zaczną grać na bębnach są widokiem wcale częstym, przy czym większość z nich z niejasnego powodu mówi na swój instrument „dżemba” – fajny przykład, jak Polacy potrafią sobie zawłaszczyć słowo). Może związane jest to z powermetalem pokroju Blind Guardian, z którym krótką przygodę miał prawie każdy fantasta czy rpgowiec. Nie wiem, ale chętnie bym się dowiedział.

Co jednak ważniejsze, utwory irlandzkie, mimo tradycyjnych podziałów (jak na utwory radości, płaczu czy snu – czy jak to tam szło) są zazwyczaj przez nas łatwo szufladkowane na dwie kategorie.

Tło radosnych tańców, tzw. skoczne pląsy

Ten całkowicie bezpłciowy, nieciekawy, standardowy kawałek z niemalże wyrytym na gryfie napisem „jestem ajrisz jak cholera” jest pierwszą rzeczą, jaką zobaczymy po wpisaniu na YT „irish folk”. Prawie półtora miliona odsłuchań, tysiące plusików i oznaczeń „Ulubiony”. Nie chcę powiedzieć, że ten utwór jest słaby – po prostu po odsłuchaniu kilkudziesięciu utworów tego nurtu przy kilkuset odtworzeniach ma się tego dosyć. Na lata. A przecież mimo wyraźnej melodii jest wcale niezły technicznie, często zachodzą w nim mniej lub bardziej subtelne zmiany i urozmaicenia. Świetna sprawa.

Tyle, że jest to muzyka do bólu kiczowata i na swój sposób wręcz tania.

Właściwie wykorzystanie skocznych pląsów ogranicza się do scen uwzględniających karczmy, jarmarki, festyny. Problem w tym, że muzyka irlandzka jest tak charakterystyczna,

że nie da się jej puścić w taki sposób, by gracze nie nabrali pewnych podejrzeń, że ostatnio wbrew zapewnieniom nie odświeżyliśmy sobie podręcznika do Warhammera i nie jesteśmy wkręceni w dark fantasy.

Nie używam tego nurtu w praktyce i przypuszczam, że nie będę aż do momentu, gdy postanowię wprowadzić do sesji samych Irlandczyków. Tańczących, pijących i śmiejących się. W innym wypadku zawsze, ZAWSZE konotacje będą odciągać mnie od świata właściwego. Odciągać do mrocznej krainy Riverdance.

Smuty z dominującym wokalem, tzw. taczing balads

Ten „dominujący wokal” to może nie największe z uproszczeń zastosowanych w tej notce, ale patrząc na domowe statystyki można przyjąć, że utwory bez wokali częściej należą do kategorii pierwszej.

W praktyce folk irlandzki przedostaje się do nas z tekstami w dwóch językach – angielskim i, równie często, irlandzkim, a także rzadziej: gaelickim, walijskim, bretońskim Pierwsza dziedzina ma tę wadę, że prawdopodobieństwo zrozumienia tekstów niebezpiecznie wzrasta, rośnie też szansa dostrzeżenia Wielkiej Prawdy, to jest faktu, że nawet genialni muzycy nie muszą być wielkimi poetami, co poświadcza chociażby ten zalatujący New Age'em, pięknie wykonany kawałek:

O ile jednak „The Voice” ma w sobie jeszcze przebłyski epickiego pląsania, to chociażby poniżej można zasmakować powiązań tradycji z wyraźnie sztucznymi, a przecież udanymi eksperymentami przy zabawie z elektroniką:

Więcej dobrej jakości smętów nawiązujących do tradycji irlandzkiej przywołałem we wspomnianym już wpisie o Basi Karlik.

Problem z użyciem tej muzyki zaczyna się, analogicznie do radosnych pląsów, od ogromnej dozy charakterystyczności. Czy w naszym scenariuszu planowaliśmy smutną balladę o wojnie przy kominku, czy opis pięknej przyrody, puszczenie kawałka irlandzkiego zawsze wywoła to samo wrażenie…

…damn, whatever I do it still sounds fudgin' irish!

Dla mnie jest to element wystarczający do odstrzelenia – nawet, jeżeli świetnej, nawet genialnej, a przynajmniej powszechnie lubianej – gałęzi muzyki (o ile ktoś lubi strzelać do gałęzi). Większość zespołów, które ukazałem dotychczas w zakładce „folk”, da się wrzucić do rozmaitych realiów, epok historycznych, nawet konwencji. W przypadku typowej muzyki irlandzkiej w praktyce zawsze tworzymy wrażenie Irlandii.

Jeżeli ktoś podczas sesji puści Technology of Silence, nie myślę sobie, że leci zespół z Rosji. Kiedy ktoś puści Tenhi, nie myślę o Finlandii. Kiedy poleci zaś folk irlandzki, cała masa krążących wokół powiązań popkulturowych agresywnie wybija się na pierwszy plan świadomości.

Żeby nie było. Naprawdę lubię muzykę „irlandzką”.

Ale nie na sesji.

Jako jednak, że nie każdy zgodzi się z tą opinią, więcej o folku irlandzkim w najbliższą niedzielę oraz środę, z konkretnymi polecankami i zarysami zespołów.

Folk?


Po wejściu na słuszniejszą wersję Wikipedii i wpisaniu pojęcia “folk music”, otrzymujemy taki oto fragment:
Pojęcie pochodzące z wieku XIX bywało definiowane na różne sposoby: jako muzyka przekazywana tradycją oralną, muzyka klas niższych, muzyka nieznanych wykonawców. Bywała stawiana w kontraście względem stylu komercyjnego lub klasycznego. Począwszy od połowy wieku XX, pojęcie zaczęło opisywać muzykę popularną bazującą na muzyce tradycyjnej. Do gatunków korespondujących zalicza się folk rock, electric folk, folk metal i progressive folk. (My zaś moglibyśmy tu dodać jeszcze takie kwiatki jak “pagan folk”.)

Równie ciekawe fragmenty w dalszej części artykułu:
(muzyki folkowej) nie wyodrębnia się jedynie na podstawie terminów muzycznych. (…) Definicje te bazują głównie na procesach kulturowych, nie są powiązane z abstrakcyjnymi typami muzyki.
(folk) może być także odnoszony do muzyki zapoczątkowanej przez pojedynczego kompozytora, po czym wchłonięte do tradycyjnej, niepisanej kultury społeczności.

Pojawiają się też informacje dziwne, takie jak transmisja kulturowa folku przebiega przez grę ze słuchu, chociaż zapisy również mogą być używane (skoro równie dobrze mogą być ze słuchu, jak i z zapisów, to po co o tym mówić? : )).

Myślę, że obecnie najczęściej określamy folk jako muzykę tradycyjną lub bazującą na tradycyjnej, tyle tylko, że te pojęcia zasługują wręcz na własne definicje. Czy można powiedzieć, że Beethoven nie stworzył muzyki, która zapisała się w tradycji i obrodziła licznymi naśladowcami? Problem w tym, że tradycja nie “jest” tak po prostu, tradycja się staje i tworzy. Bogurodzica w tym wypadku jest utworem tradycyjnym, ale czy określilibyście kościelną przyśpiewkę jako folk? A czy chóry gregoriańskie są folkiem? W jaki sposób mierzyć popularność, w jaki – tradycyjność?

Każda z przytoczonych definicji jest przepełniona umownością. Muzyka przekazywana tradycją oralną – a jeżeli zostanie zapisana, przestaje być folkiem? Jeżeli ktoś tworzy rock i uczy go innej osoby bez kodyfikacji, tylko pamięciowo, tworzy folk? Muzyka klas niższych – a jeżeli zaczyna do niej tańczyć arystokracja lub klasa średnia? Muzyka nieznanych twórców – czy po poznaniu twórcy utwór przestaje być folkowy?

Kupa zabawy. : )

Wiele osób, nie bez powodu, uważa, że blues jest folkiem. Czy to Wam się z folkiem kojarzy?

A utwór Chopina z tekstem inspirowanym poezją tradycyjną?

A ten sam utwór, tyle, że wymiksowany przez muzyków bałkańskich i już bez tekstu?

A utwór duetu Simon&Garfunkel z radosnym pobrzękiwaniem banjo?

A radosne, średniowieczne pląsanie przy karczemnym tańcu? Czy coś tak złożonego jest jeszcze muzyką klas niższych? Jak to zmierzyć?

Notka mało rpgowa, uznałem jednak za zabawne, że skoro listopad sobie wybrałem na miesiąc krążący wokół folku, to de facto nie piszę o niczym konkrentym. : )

Miłego mętliku w głowie. : )

Ilustracja stąd.

Minizarys – Garmarna


(Dziś – mam nadzieję, że wyjątkowo – krócej. Czas mnie rozszarpuje.)

Garmarna przeszła ewolucję podobną do irlandzkiego Clannadu – im wcześniejszy etap twórczości, tym bardziej zbliżony jest do radosnego folku, nieraz sięgając do utworów tradycyjnych. Im utwory nowsze, tym więcej w nich elementów nowoczesnej elektroniki. Różnica jednak tkwi w wielkości dorobku – grupa ze Szwecji wydała jedynie kilka niezbyt popularnych albumów.

Jako jednak, że irlandzki folk na sesji potrafi nastręczyć trudności (o czym mam nadzieję napisać przy jeszcze innej okazji), Garmarna na moich sesjach pojawiła się kilka razy jako jej ekwiwalent. Pomysł nie spotkał się z ciepłym odbiorem – niestety grupa nie jest niepowtarzalna i charakterystyczna, większość jej utworów to przeciętniaki, których da się słuchać, nie wybijają się jednak z ogólnie akceptowalnego „ludowego rzępolenia”, czyli wręcz standardowych melodii na skrzypce, bębny i – głównie niski, kobiecy – śpiew. Damn, tu nawet gitar za wiele nie ma.

Tu zresztą pojawia się największa siła zespołu – chociaż utwory sprawiają wrażenie minimalistycznych (używam tego sformułowania z wielkim lękiem, gdyż być może nie postrzegam go w sposób właściwy) i prostych, otrzymujemy dużo kawałków w sam raz na odzwierciedlenie muzyki umotywowanej w świecie gry. Jeżeli mamy ochotę umiejscowić w lokalnej gospodzie grupę bardów, a przy tym uniknąć skojarzeń z Riverdance, tu możemy znaleźć rozwiązanie.

Słynny Herr Mannelig, grany i śpiewany po obu stronach Bałtyku. Wykonanie ortodoksyjne:

Skoczne, radosne kawałki:

Przykład elektronicznych inspiracji, na czele ze świetnym Euchari:

Oraz kawałek dość dziwny, aczkolwiek ciekawy do potencjalnych scen umiejscowionych w grotesce:

I jeszcze jedno – czy tylko ja uważam, że omawiany zespół ma przerażającą aparycję? : )

Niedzielna polecanka #15


W międzyczasie udało mi się natrafić na kilka utworów omawianego w minioną środę zespołu Tenhi, których wcześniej nie znałem. Album Kauan został, niestety, w o wiele mniejszym stopniu obdarzony potencjałem RPGowym. Zdecydowanie więcej tu gitar, wyrazistych pianin i wokalu – co prawda całkiem ciekawych od strony technicznej – niż charakterystycznego balansowania na granicy folku.

Polecanką obejmuje dwa całkiem przydatne kawałki.

Utwór tła, emanuje dużą ilością melancholii – a przy tym świetny main theme lub opening do sesji w klimacie gotyckiej historii, romansu. Nietrudno mi wyobrazić sobie go też jako muzykę przygody – chociażby fragment koncertu duchów w starej, opuszczonej katedrze lub wystąpienie wampira, chcącego zrobić wrażenie na łowcach myślących, że udało im się niespodziewanie wkraść do zamku.

Tu natomiast wyraźnie da się wyłapać muzyczny wyraz ulgi, spokoju wieńczącego trudną podróż, męczącą przygodę. Gdybym na jakiejś sesji użył poprzedniego utworu, na pewno nie zrezygnowałbym też z tego (chociażby w ramach metagrowego endingu).

Źródło obrazka

Gospelowa klamra


Polecanka będzie narzędziem prostym, ale bardzo efektownym. Nawet jeśli jej nie wykorzystacie dosłownie, to może znajdziecie sobie jakieś odpowiedniki, stosowne do waszych potrzeb. Ja celowałem w miniony wiek i klimaty superbohaterskie.
Bernice Johnson Reagon – Come And Go With Me To That Land
Sesję rozpoczyna rozległy opis codzienności jakiegoś miasteczka w Luizjanie lub Missisipi lat 60tych. Może być po prostu sekwencją obrazów, może towarzyszyć wjazdowi bohaterów. Kurz na ulicy, biegające wychudzone murzyńskie urwisy, białe płotki, tęga kobieta rozwieszająca mokre ubrania na obracającej się suszarce na pranie, z autobusu wysiadają czarnoskórzy pracownicy śpiewający pobożne piosenki, dzieciaki grające w baseballa. Wszechobecna bieda.
W wielkim skrócie i uproszczeniu – gracze dowiedzą się o zagrożeniu, które może zagrozić, światu, USA, Luizjanie albo tylko temu miasteczku. O tym będzie przygoda. Kiedy pod koniec im się uda nie zostaną jednak bohaterami, z jakiegoś powodu mało kto wiedział o zagrożeniu a i bohaterom przyszło je zażegnać tak, że mało kto mógł się zorientować.
Kiedy nadchodzi ostatnia scena puszczamy ten kawałek:
Come And Go With Me To That Land (X-Files version)
Wymarzona sytuacja byłaby gdyby sesja trwała jeden dzień, ale to niekonieczne… Wieczorem „po wszystkim” uświadamiamy graczom, że dzięki ich wysiłkom nic się nie stało, dzieciaki wciąż grają w baseball, robotnicy wracają autobusem do domów, młodzi ludzie śmieją się mimo otaczającej ich biedy. Nic się nie stało.
Nie ukrywam, tu fajnie udało mi się zestawić te dwa kawałki, ale trik można zastosować w dowolnym systemie, żeby wesprzeć jakąś formę klamrowej budowy przygody. Kawałek którym sesja się zaczęła może być po prostu powtórzony pod koniec.

Ludowo, ale nie ludycznie


Drugim źródłem inspiracji jest dla mnie muzyka ludowa. Kawałki irlandzkie wbrew pozorom trudno dobrać jako podkład do sesji. U mnie dużo lepiej sprawdza się folk bretoński czy szwedzki. Muzyka z tych regionów jest mniej ograna na sesjach, a dzięki silnemu skupieniu na rytmie, z powodzeniem nadaje się jako podkład (…)
Ezechiel

Te mądre słowa sprawiły, że w przyszłym tygodniu prawdopodobnie pojawi się krótkie omówienie twórczości słynnej Garmarny. Tym razem, w tym samym tonie: Tenhi (co znaczyć ma ponoć „mędrca”, „jasnowidza”), wraz z albumami Maaäet oraz Väre.

Grupa ta przez pewien czas znana była jako finlandzki „dark folk”, ale, że termin ten nie ma skodyfikowanego znaczenia, obecnie się mówi po prostu o grupie neofolkowej. Gdybym miał spróbować opisać, jak „dark folk” interpretuję, powiedziałbym: folk pozbawiony przejawów radości, często z muzyką ludową kojarzonych.

Tenhi nie należy wiązać z konkretnymi tradycjami folkowymi. Korzystają z instrumentów często zapożyczonych z rejonów bardzo mocno oddalonych od Skandynawii, zwłaszcza Afryki, nie wspominając już o regularnie używanej perkusji (nie wyklucza to obecności wielu innych instrumentów perkusyjnych), gitarach (głównie akustycznych), skrzypcach i klawiszach. Właściwie „ludowość” tego zespołu jest dla mnie wielką zagadką, gdyż oczekiwałbym od tego nurtu mocnego osadzenia w jakiejś kulturze.

Jedną z wielkich zalet Tenhi jest napisanie wszystkich tekstów w języku fińskim. Zgodnie więc z oczekiwaniami, poszczególne partie nie będą się kojarzyć przeciętnemu graczowi nie znającemu sanskrytu z absolutnie niczym. Zresztą jak można próbować zrozumieć język, w którym pierwsze dziesięć liczebników to, poczynając od jedynki, kolejno: yksi (1), kaksi (2), kolme (3), neljä (4), viisi (5), kuusi (6), seitsemän (7), kahdeksan (8), yhdeksän (9) i kymmenen (10).

Jako jednak, że 90% muzyków pisze żenujące teksty, które budzą pocieszny śmiech, jest to rozwiązanie dla nas bardzo przydatne. Nie będzie parsknięć i usprawiedliwionych cytatów na offtopie – męski, niski głos, z ewentualnym dodatkiem chórów pozostanie dla nas tylko kolejnym instrumentem. W dodatku prowadzący będzie mógł włożyć w usta wokalisty jakąkolwiek treść, nie bojąc się przyłapania na nieprawdzie.

Utwory są zazwyczaj proste, posiadają powtarzającą się, urozmaicaną nielicznymi instrumentami melodię. Właściwie wszystkie z ciekawych utworów są melancholijne i spokojne, choć zdarzają się „heroiczne” wzniesienia atmosfery (stąd nie wolno brać albumów w ciemno – należy je zawczasu przesłuchać, nierzadko poszczególne kawałki skracając). Bardzo mocny nacisk położono też na podkreślanie rytmu. Zdecydowana większość piosenek zamyka się w czterech, siedmiu minutach.

Trzeba przyznać, że właściwie co drugi utwór jest udany – jest to zaskakująco wysoki procent

Muzyka tła: 4/5 – po wyrzuceniu mniej więcej połowy utworów nieudanych i jeszcze kilku nazbyt niestałych w nastroju, utrzymujemy świetne tło dla konwencji fantasy. Wyraźne, zazwyczaj stabilne melodie, dosyć leniwe i melancholijne. Zespół ten zresztą robi świetny kombos z opisywanym wcześniej albumem Kveldssanger;
Muzyka obszaru: 3/5 – klimaty okołoskandynawskie, zwłaszcza w barwach pulpowej krainy śniegu. Osobiście zwykłem słuchać Tenhi zwłaszcza w okolicach grudniowych świąt i późniejszych miesięcy – wspomaga wyobraźnię. Problemem jest jednak wyraźnie wykraczający poza ramy konwencji dobór instrumentów, które trudno dopasować do pseudośredniowiecznych realiów („siedzicie w karczmie, a tam kolesie z drumlami, pianinem, fletem, gitarą i perką”). Bardziej więc nowoczesne pulpa i umowność, niż mimetyzm dawnych czasów;
Muzyka przygody: 2,5/5 – bez szczególnych trudów da się poszczególne kawałki dopasować zarówno do scen walki, jak i konkretnych lokacji czy postaci, niemniej sercem pozostanie zbiór spokojnych utworów, które można sobie puścić jako tło. Dotychczas jednak chętnie wykorzystywałem Tenhi przy wprowadzaniu elementów groteski towarzyszącej lękowi.
Muzyka drużyny: Tak.

Doskonałe otwarcie, trochę gorzej przy upływie czasu:

Po trochę nudnym początku fantastyczny refren, w którym genialnie wykorzystana została technika gry na wiolonczeli przy pomocy nie tyle smyczka, co szarpania strun, np. przy 1:10:

Utwór nieustannie kojarzy mi się z wigilią:

Battle track:

Battle track 2:

(Więcej o Tenhi w niedzielę!)

Niedzielna polecanka #14; Podsumowanie października (+ update)

Niedzielna polecanka #14

Soundtrack z filmu „Ghost in the Shell” poraża swoją charakterystycznością. Przenikliwe głosy być może kobiet, być może starych. Jednoczesny psalm i krzyk agonii. Nie będę ukrywał, że zdecydowana większość utworów z tego zbioru jest nudna, poniżej jednak zamieszczam w mojej opinii najciekawsze.

Według mnie najciekawszy:

Utwory dostosowane w teorii do klimatów cyberpunkowych, sam jednak jeszcze w trzeciej klasie gimnazjum (uf) wykorzystałem jeden z nich jako śpiew skavenów przechodzących przez Middenheim. Kawałki z naprawdę dużym potencjałem.

Podsumowanie października

Październikowa ankieta dotyczyła sensowności wrzucania na blog recenzji albumów, które uważam za niewypały. Pytanie padło w kontekście obecności kilku takich tekstów na blogu – zazwyczaj starałem się je ubierać w ton prześmiewczy, żartobliwy i bardziej wyluzowany, niż zazwyczaj.

Wyniki:
Czy jest sens publikowania recenzji negatywnych (albumów niewartościowych, nieprzydatnych, słabych)?
Tak 8 (44%)
Nie 10 (55%)
Liczba głosów: 18

Wynik uważam za nierozstrzygający, stąd uznaję, że recenzje negatywne pojawiać się będą rzadko, zawsze w formie żartu i – w miarę możliwości – nie zajmując miejsca normalnych notek.

Najważniejszym jednak wydarzeniem miesiąca jest dołączenie do grupy autorów Cravena, który co drugi piątek będzie nas obdarzał notką bez z góry narzuconej formy czy treści. A że facet znacznie lepiej zna się na muzyce niż ja i wielokrotnie na swoim blogu udowodnił, że pióro ma lekkie acz uwagę skupiające, sam będę z niecierpliwością wypatrywał.

Jeżeli ktoś miałby ochotę zrobić z nami trio – zapraszam. : )

Publikacje w porządku chronologicznym:
The best of TOS; podsumowanie września
Blues RPG
Blues RPG – muzyka i grafika
Peter Gabriel – Passion
Muzyka Roberta Łuczaka
Clint Manssel – The Fountain, soundtrack
Duże otwarcie
Niedzielne polecanki, 12 – 13
Labradford – przekrój twórczości
Niedzielna polecanka 14; Podsumowanie października

Publikacje w podziale tematycznym:
Recenzje
Peter Gabriel – Passion
Clint Manssel – The Fountain, soundtrack
Polecanki
The best of TOS; podsumowanie września
Duże otwarcie
Niedzielne polecanki, 12 – 13
Niedzielna polecanka 14; Podsumowanie października
Zarysy twórczości
Blues RPG – muzyka i grafika
Muzyka Roberta Łuczaka
Labradford
Teoria, almanach
Blues RPG

Na długą drogę


Wikipedia podaje:
Post-rock is a musical genre characterized by the use of instruments commonly associated with rock music, but using rhythms, harmonies, melodies, timbres, and chord progressions not traditionally found in rock. Post-rock musicians typically produce instrumental music.

Po tym zaskakująco klarownym wstępie przejdźmy od razu do przeciwwagi w postaci jak zwykle nietreściwego LastFM:
Labradford, to zespół grający coś pomiędzy post-rock iem, a muzyką eksperymentalną. (Interpunkcja i pisownia oryginalne.)

Hasło „post-rock” zapewne większości z Was nie kojarzy się z niczym konkretnym, nie jest to bowiem ani nurt szczególnie popularny, ani intuicyjny. Niemniej miks z „muzyką eksperymentalną”, która nie oznacza w praktyce nic (podobnie jak słynna „muzyka indie”, która de facto nie podsuwa żadnej informacji o muzyce zespołu) to już pełny odlot.

Dość żalów, czas na mięcho. Labradford należy do najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie grup – w Stanach być może w latach dziewięćdziesiątych mogła się cieszyć względną popularnością, niemniej od niemal dekady jest nieaktywna i nie przebiła się do Słowian.

Zespół o charakterystycznej, niewymawialnej dla osób ze ślinotokiem nazwie pojawia się na mej liście za każdym razem, gdy dopada mnie muzyczna apatia. Jeżeli naprawdę nie mam ochoty na słuchanie czegokolwiek absorbującego, wszystko wydaje mi się (błędnie, oczywiście) przemielone, przeżute i dawno wyplute, włączam sobie wirgińskie (od jednego ze Stanów, nie tego, co Wam przyszło na myśl) szumy. Dopiero, jeżeli to nie pomoże, zaczynam się niepokoić.

Labradford wydał kilka albumów, jednak między nagraniami z '93 a roku dwa tysiące nie ma szczególnej różnicy (a z pewnością trudno ją określić po zaledwie jednym odsłuchaniu). Nieznaczne zmiany w nastroju sprawiają, że odczuwać można czasem znużenie i monotonię – wyłapując jednak z każdej płyty perełki, da się złożyć solidną, nieco melancholijną składankę.

Grupa warta jest wysiłku poświęconego na selekcję. Spójność i konsekwentny dobór dźwięków owocuje zbiorem nieco rozleniwiających, lecz bezpiecznie odległych od usypiania melodii. Słowo „melodia” użyte jest tu użyte ze szczególnie dużą niepewnością, gdyż poszczególne kawałki posiadają bardzo podobną kompozycję – zbiór harmonijnych dźwięków powtarza się przez kilka minut, nieustannie przecinanych przez, zdawałoby się, przypadkowe zakłócenia, pozwalających utrzymać uwagę na kolejnych minutach utworu. Najważniejszym instrumentem pozostanie, a jakże, elektryczna gitara, bez jednak silenia się na akordy i solówki – pojedyncze nuty, zdające się za wszelką cenę unikać pierwszego planu, świetnie obrazują cytowane u początku wpisu wyobrażenie post-rocka. Obok tego dużą rolę odgrywają klawisze i elektronika, właściwie zastępująca tradycyjne instrumenty perkusyjne.

Wokal jest w praktyce niezrozumiały. Jakieś pojedyncze pobąkiwania da się zarejestrować, ale w sieci samych tekstów nie da się odnaleźć. Nie jest to problemem – wokal zawsze pozostaje na granicy słyszalności, jako tylko bełkoczący dodatek do całego rzędu równoważnych instrumentów. Nie wybija się, jedynie urozmaica tło.

Wielkim problemem Labradforda dla celów RPGowych jest jego powolne tempo i praktycznie brak dynamicznych przejść. Jeżeli prowadzimy sesję po zachodzie słońca, po ciężkim dniu, po zgaszeniu świateł, atmosfera może stać się aż nazbyt spokojna.

Muzyka tła: 4/5 – trzeba sporo czasu poświęcić na wyrzucenie z albumów co nudniejszych kawałków, jednak po wszystkim otrzymamy ponad godzinę bardzo dobrej muzyki tła. Leniwej, pobrzmiewającej z boku, nie rozpraszającej narracji. Niemniej raczej odradzałbym użycie jej przy klimatach fantasy w średniowiecznej oprawie;
Muzyka obszaru: 3/5 – przypuszczam, że większość osób nie podzieliłaby mojego entuzjazmu do połączenia „literatura Lovecrafta + Labradford”, jednak dorzucenie zespołu do składanek wpisanych w światy futurystyczne, w tym nawet postapokaliptyczne nie powinno wzbudzić większego oporu;
Muzyka przygody: 2,5/5 – monotonna podróż, sesje unikające dynamicznej akcji, odpoczynek od heroicznych przygód. Da się, ale trzeba uważać na potencjalne znudzenie;
Muzyka drużyny: Nie.