Wpisy

Pyrkonowa przygoda II 2017

Serwus RPGowcy!
Przynoszę wam dziś drugi scenariusz z tegorocznego Pyrkonu, tym razem jest to wytwór Waszej pracy warsztatowej, przepuszczony przez filtr mojej słabej pamięci, który potraktujmy jako twórcze rozwinięcie.  Jeśli byliście odpowiedzialni za jego powstanie podczas prelekcji, to dawajcie znać, dopiszemy wasze autorstwo 🙂
Skrótowo – Jest to sandboks fantasy w którym gracze trafiają na konflikt między chłopkami, ich mężami, driadami oraz zagadkowym czarnoksiężnikiem. I niech nie zmyli was ta ostatnia postać, tym razem nie jest to mroczny scenariusz, a awanturnicza opowieść o mieczach i zaklęciach.

 

Tło – Wszystko dzieje się na prowincji krainy fantasy, z dala od większych ośrodków miejskich, ale nie jest to też żadna dzicz. Kluczowym dla scenariusza miejscem jest wioska położona przy starym borze, zamieszkanym przez driady, które w celach reprodukcyjnych korzystały z wioskowych mężczyzn. Na początku zwabiały ich do lasu sennymi wizjami, a później to już sami chętnie przychodzili, budząc tym samym zrozumiałą agresje wśród swych żon. Kiedy nalegania, błagania i groźby nie osiągnęły skutku i mężczyźni nadal chadzali do driad, kobiety udały się po pomoc do czarnoksiężnika.

Ów pochodzi z tej samej wsi, tylko za młodu wyjechał do wielkiego miasta żeby studiować magię, gdyż nie widziało mu się doić kozy do końca życia; studiów niestety nie skończył, ale trochę wiedzy zdobył. Po powrocie w rodzinne strony zajął się chałupniczym czarnoksięstwem, a kiedy kobiety pojawiły się u niego po pomoc, postanowił to wykorzystać jako swój pierwszy, wielki występ z mrocznymi siłami: odprawił rytuał, który miał zakończyć sprawę, a jemu przynieść sławę. Jednakże nie powiodło się to, otóż kiedy magia dopadła driady, to te nagle zamiast nowych członkiń swego gatunku zaczęły rodzic leśne potwory: kłęby liści, korzeni, kłów, nienawiści i pazurów, które zaczęły szukać w borze ofiar, atakując każdego kto nie jest mieszkańcem lasy. Przerażone driady ukryły się w głębi boru, a ci z chłopów, którzy zbliżali się do driad wpadli w magiczny szał, który odebrał im zdolność jasnego myślenia i zamienił w agresywne, nieokrzesane stwory stadne, atakujące każdego kto się do nich zbliży. A nie mówiłem, że trochę nie wyszło?

Na domiar złego czarnoksiężnik zapieczętował drzwi do swojej wieży i nie chce z nikim gadać, a oszalali chłopi i leśne potwory walczą z kim popadnie, ostatnio nawet doszło do napaści na karawany. Jeśli tak dalej pójdzie, to król wyślę tu swoje wojsko i każe im rozjechać wszystko i wszystkich, bez pytania kto zacz. Karawany handlowe, rzecz najważniejsza.

 

Postacie graczy – Oczywistą propozycją w tym wypadku wydaje się drużyna poszukiwaczy przygód wezwana na pomoc przez kobiety ze wsi, które najbardziej chciałyby odzyskać swoich bliskich i spokój w okolicy; dodatkowo pewnie interesowałyby się też pozbyciem driad, a pewnie i ukaraniem czarnoksiężnika.

Dobrze by było dla awanturniczego klimatu, aby podkręcić różne cele i charaktery postaci występujących w drużynie, które mogą być kompletnie odmienne, może nawet wrogie, ale są sojusznikami dla tego jednego większego celu, nie pozwalającego im wbić sobie, jeszcze, noży w plecy.

Co może być tym większym celem? Być może każdy z nich ma fragment mapy lochu w którym ukryty jest skarb, a jedna z mieszkanek wsi posiada ostatni, brakujący element? Mogła wejść w jego posiadanie kiedy sama była poszukiwaczką przygód kiedyś, ale bez wszystkich części był niewiele wart, a teraz w zamian za pomoc, może go oddać.

 

Rozwój scenariusza – Interesującym elementem sesji mogłyby być negocjacje prowadzone przez graczy, między driadami, a wieśniaczkami. Z jednej strony są istoty żyjące na tych ziemiach od wieluset lat, a z drugiej wrogo nastawione chłopki. Oczywiście rzeź też jest rozwiązaniem, ale czy to przystoi dzielnym poszukiwaczom przygód? Dla ubarwienia można zasugerować graczom, aby postać któregoś z nich była druidem bądź kimś innym związanym z lasem, wtedy poprzez personalne umocowanie będzie bardziej zaangażowany w sesje, a prywatny quest nadany przez przywódcę druidycznego kręgu rozbuduje sesje.

Czarnoksiężnik jest przerażony tym co wywołał i niechętnie będzie rozmawiał z kimkolwiek, ale wie też, że całkowite odcięcie się od świata nie jest dobrym wyjściem, bo za jakiś czas ktoś może jego wieże puścić z dymem; najchętniej odkręciłby całą sprawę i uciekł z tej okolicy. Ma kilka pomysłów na odczarowanie driad i chłopów, ale te rytuały wymagają rzadkich składników i są skomplikowane. Na pewno są wśród nich części potężnych potworów żyjących w okolicy: zęby trzeciej głowy hydry, sproszkowany ogon wiwerny, język trolla itp. Sporo biegania i roboty z tym będzie, a on sam też nie jest do końca pewien co powinno się znajdować w kociołku do rytuału. Kolejna podpowiedź co do postaci graczy, któryś z nich może być kolegą z akademii czarnoksiężnika, może nawet go gnębił w szkolnej ławie i teraz ich relacja będzie dosyć niezręczna? Inna propozycja to postać inkwizytora, bądź jakiegoś innego przedstawiciela organizacji kontrolującej magów, ukrywanie swojej tożsamości może być zabawną sceną.

Dobrze byłoby przygotować sobie też tabele zdarzeń losowych, które mogą mieć miejsce podczas podróżowania graczy pomiędzy lokacjami tego sandboksu, a na pewno ważnym z nich powinien być przejazd nowej karawany, na który zasadzają się objęci klątwą chłopi, bądź leśne demony. Zaś czymś co będzie ponaglać graczy, mogą być królewscy zwiadowcy, zwiastujący nadchodzącą armię. Oszukiwanie ich, porywanie, albo przekupywanie w celu spowolnienia wojsk, może być interesującą sceną.

 

Tak wygląda zapamiętany przeze mnie scenariusz z warsztatów. Przygodowo i fantasy, myślę, że ciekawie byłoby go poprowadzić dając graczom duży wpływ na fabułę, tak żeby sami mogli też kształtować świat, tworzyć własnych npców i miejsca. Dając graczom na każdą sesje kilka sztonów, można pozwolić im na budowanie świata, za wydawanie tej “waluty”, oczywiście pod nadzorem mistrza gry. Takie wspólne poszerzanie świata w którym ma miejsce scenariusz na pewno ubarwi go znacznie. Dajcie znać jak wam poszło, jak poprowadzicie ten sandboks!

Planescape: Torment – soundtrack

Uwaga! Album udostępniony w sieci za darmo!

Zabrało mi dziś parę godzin znalezienie odwagi do napisania tej notki. Jej widmo ciążyło na mnie już od dawna. Było tak wyraziste, że w zeszłym tygodniu techniką wyparcia autentycznie zapomniałem o jej przygotowaniu.

Wiele już mówiono o soundtracku do Tormenta. Głównie w superlatywach a opinie, jakoby to był „najlepszy z soundtracków do gier komputerowych / gier cRPG” nie były rzadkie, choć raczej bym się z nimi nie zgodził.

Sama gra była dla mnie zawsze bardzo ważna. Na tyle, że OST przesłuchałem wzdłuż i wszerz i dotychczas nie wykorzystywałem go na sesjach. Za dużo skojarzeń. Nie zmienia to faktu, że będąc muzyką co prawda szalenie charakterystyczną jest też bardzo udaną zbitką króciutkich kawałków, zdatnych do wykorzystania jako muzyka chwili. Niespełna pięćdziesiąt pięć minut można skrócić do połowy godziny złożonej z rarytasów – a trzeba przyznać, że występują utwory przeciętne, a nawet bardzo słabe. Szczęśliwie, najsłabsze ogniwa nie dostały się do gry (Morte Theme, Morte Theme Alternate, Smoldering Corpse Alternate).

Wydaje mi się, że także przez niewykorzystanie w grze utworów Good Ending i Neutral Ending popularna jest w sieci opinia, jakoby gra miała posiadać alternatywne zakończenia, których nie zdążono zmontować. Czy tak jest w istocie – nie wiem.

Słabą stroną albumu jest wyraźne działanie syntezatorów. Nawet Deionarra, jeden z najbardziej znanych i lubianych utworów, wyraźnie został „wyśpiewany” przez klawisze. Cechą charakterystyczną są jednak niepowtarzalne „instrumenty” (brzmienia?) perkusyjne i dosyć nachalne wplatanie motywu głównego. Ta konsekwentność jednak umożliwia tym bardziej złożenie z grupy podobnych utworów fajną muzykę sceny (zwłaszcza ciekawe są battle tracki), a nawet tła – choć ku temu trzeba wpierw nieco się nasłuchać i poselekcjonować. Szczęśliwie nie ma faktycznych wokali, choć pozory chórów pojawiają się często.

Jako, że album można pobrać za darmo, pozostaje go polecić. Mark Morgan odwalił genialną robotę. Richard Band, odpowiedzialny (odpowiedzialni? Nie wiem, czy to nazwisko, czy nazwa grupy) za Smoldering Corpse Bar (przegenialny utwór stworzony na potrzeby dziwacznej gospody) i Credits (z niezrozumiałego powodu zalatujący Bliskim Wschodem, niemniej naprawdę udany) – jeszcze lepszą.

Warto obadać. Jeżeli Wasz team nie zawiera fanów gry, powinniście znaleźć użytek.

Szczególnie warte uwagi:

01 – Main Title

03 – Deionarra Theme

04 – Dak'kon Theme
05 – Annah Theme

06 – Ignus Theme

09 – Vhailor Theme
17 – Sigil Battle
20 – Modron Cube Battle

21 – Fortress Battle
24 – Smoldering Corpse Bar

30 – Ravel's Maze
32 – Fortress Of Regrets

33 – Bad Ending
34 – Neutral Ending

35 – Good Ending
38 – Credits

2TM2,3 – wpis świąteczny

Wypadałoby tematyką wpisu nawiązać do otaczającego nas kulturowego kontekstu. Nie lubię muzyki określanej „chrześcijańską”. O tym określeniu decydują teksty utworów, które często są infantylne, nieciekawe, sztampowe. Omawiany dzisiaj zespół jest wyjątkiem – jedyną kapelą, która tworzy „muzykę chrześcijańską” i której kawałków dzierżę więcej, niż k3. Powiem więcej – to jeden z zespołów, na których się wychowywałem.

Jak tu bowiem nie kochać grupy, która w nazwie ma werset biblijny, śpiewa o Chrystusie i zaczyna pierwszy album takim to kawałkiem:

I wpatruje się dziecko w tekst z Księgi Izajasza (nie to, żeby je rozumiało) i słucha tej muzyki, którą zawsze kojarzyła z „szatańskim grołlem” i uwierzyć nie może. A buła się cieszy.

Na moich sesjach rzadko grywamy w świecie historycznym lub współczesnym, a jak już, to zazwyczaj wiara ma tam znaczenie marginalne. A jednak, gdyby grać w takie Armie Apokalipsy (które, jak rozumiem, z Biblią nie mają nic wspólnego), to Marana tha zasługuje na miano battle theme'a.

Prawie wszystkie kawałki 2TM2,3 posiadają tekst zaczerpnięty z Pism. Niektóre są zaskakujące. Inne piękne. Część do mnie wcale nie przemawia. Widzę jednak ogromny potencjał w utworze rozpoczynającym się spokojnie i pokornie, a wreszcie wchodzącym na estetykę wzniosłości, przytłoczenia.

Czyż nie dałoby się tego wykorzystać jako tło do opisu epickiej bitwy – tak między aniołami, jak i krzyżowcami? W Audacity wywalić da się nazbyt „spokojne” refreny i jedynie przedstawić zgiełk, chaos i okrucieństwo osób znających potrzebę wiary, ale nie Boga. Poczynający się od 3:58 wyrazisty rytm to czas przygotowujący w sam raz na zarysowanie kształtu w obłoku dymu, postaci zsuwającej się z niebios, której niszczycielskie działanie z pasją opisujemy od 4:18.

Tego typu utworów znajdziemy więcej. Dość wymienić

czy wreszcie

Jednak zrozumiałe jest, że nie każdy chciałby ująć kwestie wiary tylko w pełnych patosu i wzniosłości ujęciach, przemocy i potędze. 2TM2,3 zapewnia też sporą kolekcję utworów subtelniejszych i spokojniejszych. Męskie wokale częściej zastąpione są przez niewieście (choć chórów nie ma ni w części czadowej, ni akustycznej), gitary elektryczne, basówki i perkusja schodzą na drugi plan, zastąpione trąbami, cymbałami, tradycyjnymi bębnami.

Mistrzowsko wykonany Psalm 23 – obdarzony i tą łaskawością, że tekst polski zastąpiono oryginałem, przez co natchniona kapłanka z perspektywy graczy nie wybije się na tle śpiewających glosolaliami szaleńców – jest tego najlepszym przykładem:

Słynny jest Psalm 130, znany zresztą w różnych wykonaniach (gdyż, co warto wiedzieć, wykonania koncertowe wychodzą tej kapeli czasem skrajnie odmienne względem pierwowzoru), łączący oba ze wspomnianych stylów:

Jak jednak wiedzą stali czytelnicy tego bloga, nie jestem zwolennikiem muzyki sesyjnej, w której tekst wybija się na przód. Stąd cenię zwłaszcza kawałki, które da się wcisnąć na albumy odpowiedzialne za tło i sceny:

Jakby jednak nie spojrzeć, muzyka o wymiarze religijnym ma to do siebie, że nawet stworzona została po to, by przemawiać do słuchacza. Stąd stosuję ją bardzo rzadko – zresztą zdecydowana większość mych współgraczy to osoby niewierzące lub wręcz wrogo do wiary nastawione – i głównie jako muzykę chwili. A przecież o ile gramy z osobami, które potrafią się nieco zdystansować, możemy wykorzystać choćby motyw z filmu Conan, w którym to drużyna włamuje się do świątyni i słyszy odległe śpiewy wiernych:

Wiedźmin (film) – soundtrack

Po przeczytaniu opowiadań + k3 tomów słynnej Sagi i po przesłuchaniu oszałamiającego soundtracku do filmu Wiedźmin nie mogłem uwierzyć, że jest to tak niemiłosierna kupa. Zresztą nie wyróżniam się z tłumu – film zyskał na Filmwebie średnią z ponad dziesięciu tysięcy głosów 3,8. Jeżeli to nie wystarczy, by uwierzyć, że jest to produkcja stworzona z najczystszej esencji publicznego szaletu, to ja nie wiem, co.

Zła opinia krążąca wokół filmu sprawiła, że jego soundtrack odszedł w niepamięć. Niezła gra komputerowa The Witcher została obdarzona muzyką dość przeciętną, a jednak da się na nią trafić niemal wszędzie.

Wierzcie lub nie, ale wpis ten umiejscowiony jest w cyklu, który osobiście nazywam „Top X albumów z fantastyki”. Gdybym miał zrobić listę dwudziestu albumów, które poleciłbym każdemu chcącemu pograć w konwencji fantasy, ten OST pojawiłby się tam bez wątpienia.

Vade mecum.

—-

Łał. Czego tu nie ma. Niezwykle wyraźny rytm prawdziwych bębnów, klawisze, na czele kobiecy wokal, chóry w tle, trąby, elektronika, talerze, uf. Aż trudno się połapać. Zmiany w obrębie tych pięciu minut są przytłaczające: to instrument dochodzi, to zmienia się melodia, przejście, wokal w tę, tamtą – czyste szaleństwo. Nie mam pojęcia, w jakim kontekście pojawia się ten kawałek w filmie, jednak jeżeli chciałbym wydobyć utwór mający rozpoczynać każdą sesję heroicznej kampanii stylizowanego na średniowiecze fantasy – to jest mój typ. W sam raz na sesje opierające się o patos i / lub wzniosłość.

To jest w gruncie rzeczy niezwykłe – jednocześnie Ciechowski stworzył utwory, w których dzieje się niezmiernie dużo, a przy tym można je ze spokojem wykorzystywać jako muzykę tła czy sceny, nie tracąc przy tym na wartości jako muzyka chwili. Trzymający w napięciu, świetny do scen walki Zew wilka

czy niemalże żywcem wyrwana z katedry Oniria

stanowią jednocześnie kopniak dla wyobraźni i materiał na składanki pokroju „walka” czy „sacrum średniowieczne”.

To zdecydowanie wzniosłe i patetyczne kawałki są największą zaletą albumu. Da się jednak znaleźć nieco sielanki, jak wymownie zatytułowane Leczenie ran

i jedyny ciekawy utwór z tekstem, jakim jest niezapomniane Zapachniało jesienią.

[b]Najsłabszym[/b] aspektem jest zbiór Rad Jaskra, brzmiących jak wata cukrowa maczana w kompocie truskawkowym („miłości nie uciekniesz więc poddaj się jej”)

Do słabych kawałków należy też Uciekajcie (zmodyfikowana wersja samego początku Zewu wilka), nudna Ballada dla Yen i bazujący na tej samej melodii Jak gwiazdy nad traktem przypominający Baśka miała fajny biust. Tyle o syfie.

O ile dobrze rozumiem, album ten jest ostatnim ukończonym projektem Ciechowskiego, który udało mu się zamknąć przed niespodziewanym zgonem. Patrząc nań powiem szczerze – choć nie jestem fanem twórczości tego muzyka, to myśląc, że mogło powstać więcej równie genialnych albumów, niewielu twórców tak bardzo mi brakuje na polskiej scenie muzycznej. Cytuję jego wypowiedź ze strony internetowej:

„Długo zastanawiałem się razem ze scenarzystą, jaka to ma być muzyka, i w jakim stylu. W końcu doszliśmy do wniosku, że musi być poza wszelkim stylem. Powinna być na tyle dystynktywna i rozpoznawalna, aby określała tamtą rzeczywistość i jednoznacznie kojarzyła się z “Wiedźminem”.”

Doskonała decyzja. Jej efekt: jeden z najlepszych soundtracków, jakie znam. Zdecydowanie wart zakupu

Muzyka tła: 2/5 – po wywaleniu słabizny można puszczać przy sesjach fantasy, w czasach gimnazjum robiliśmy to cały czas;
Muzyka sceny: 3,5/5 – składanki tyczące się walki, patosu, kobiecego śpiewu, karczm, melancholii naprawdę można wzbogacić;
Muzyka chwili: 5/5 – trochę naciągam. Koło ośmiu utworów jest wartych śmietnika. Za to reszta – mistrzostwo;
Muzyka drużyny: Tak.

Kroniki Czarnego Księżyca

Ciekaw jestem, jak Pierre Esteve ocenia swój album wydany dekadę temu. W sieci da się znaleźć wypowiedzi, jakoby był to jeden z najlepszych soundtracków wydanych kiedykolwiek. Mniej więcej od dziewięciu lat słucham go przynajmniej raz na kwartał godzinami. Ma w sobie wielką moc.

Co dziwne, trudno go kupić. Co jeszcze dziwniejsze, występuje w dwóch kopiach – jedna ma utworów 12 (faktyczny OST), druga – 14 (a może nawet 15), jest prawdopodobnie efektem zabawy z plikami do gry znudzonego cwaniaka i można ją co najwyżej ściągnąć z sieci. Obie wersje się uzupełniają i chociaż nie wszystkie utwory są genialne, po wyodrębnieniu najnudniejszych pozostają prawie trzy kwadranse (!) muzyki jednocześnie dynamicznej i statecznej, groźnej i podniosłej, triumfalnej i zostawiającej krwawy posmak.

Esteve podjął krok, który zapewne był bardzo kosztowny – miast ograniczać się do zwykłych syntezatorów i klawiszy, zainwestował w liczne instrumenty perkusyjne, łacińskie teksty, niepozostawiające w niedosycie chóry (głównie męskie, choć nie tylko). Sama gra komputerowa przedstawiała historię typowego świata fantasy, w którym ścierały się ze sobą cztery potęgi: dotychczasowy, niepodzielny władca, Imperator, na czele niezliczonych legionów; oddziały Światła, armii zakonnej, która zaprzedała ideały przed pokusą władzy; Sprawiedliwość, ostatni obrońcy cnót, paladyni na usługach Boga; wreszcie Czarny Księżyc, wcielenie piekieł, skute nietrwałymi łańcuchami, zniewolone orki, trolle i nieumarli pod władaniem zaprzedanych demonom czarnoksiężników. Gdzieś z boku błąkają się jeszcze smoki, elfy, krasnale, poruszone żywioły i tak dalej. Krótko mówiąc: same głupoty.

Co ważne, gra obraca się mocno wokół wątków religijnych, bohaterstwa, grozy i wielkich bitew. Używałem tej muzyki regularnie podczas rozgrywek w bitewaniaki, sprawdzała się wyśmienicie – zarówno w systemach fantasy, jak i przy Warhammerze 40 000. Patetyczna i rytmiczna, w dużej mierze dostosowana do marszu. Bardzo wyraźnie zarysowana i utrzymywana konwencja. Długość utworów zazwyczaj obraca się wokół pięciu minut, zaś zdecydowana większość z nich zmienia się we własnym obrębie – twórca robił chyba wszystko, co mógł, by utwór pozostawał spójny, ale też nie zanudzał. Da się przez to znaleźć na przykład znany kawałek Wismerhill, gdzie bez ostrzeżenia pojawia się wykrzykujący, niczym komendy na polu bitwy, mężczyzna, zaś utwór od tej pory zdaje się właściwie od początku tylko na te krzyki oczekiwać. Czasem jednak przemiany zdają się zachodzić jedynie w trzecim, czwartym tle, za pierwszym odsłuchaniem całkiem nie do wyłapania, a jednak dające niebywałe efekty.

Tak, piszę nie unikając entuzjazmu, bez zjadliwości, bez dystansu. W wersji „rozszerzonej” trzy ostatnie utwory to szumy, doskonałe rekwizyty na sesje z akcją w okolicach cmentarza lub zamglonych wrzosowiskach. Wersja „standardowa” posiada utwór Justice, również rekwizyt, za to brakuje mu wybitnego utworu z wersji „rozszerzonej”, który sam nazywam „hymnem Sprawiedliwości”, choć jego tytułu prawdziwego nie znam.

Mógłbym dodać, że utwór Land od Witches mi się nie podoba.

Ale by wymieniać wady? O nie. Nie sądzę.

Muzyka tła: 3/5 – nazbyt podrywa do walki, ale jeżeli gramy w świecie fantasy i wiemy, że sesja będzie mocno nastawiona na konflikty, można ze spokojem wrzucić;
Muzyka sceny: 5/5 – mniej do potyczek i walki, bardziej do epickich bitew. Pierwsza liga, nie tylko do fantasy;
Muzyka chwili: 4/5 – niektóre kawałki da się wykorzystać jako samodzielne rekwizyty, wszystkie zaś niemal umożliwiaj zabawę narracją;
Muzyka drużyny: nie.




Święta trójca czadowej akcji


Pojawiły się głosy, że brakuje notek, które polecały by “po prostu” muzykę do walki czy do scen akcji. Planowałem to trochę później, ale z gapiostwa pójdzie dzisiaj. Mój Top 3, jeśli idzie o muzykę do scen akcji. Zanim jednak dojdziemy do polecanek – raz jeszcze przypominamy, że mile widziane są “zamówienia” i podrzucanie nam tematów. Taki koncert życzeń, to dla nas paliwo dla notek, więc piszcie o czym chcecie czytać, do czego potrzebujecie sugestii muzycznych.

A oto moje niezawodne kawałki:

John Frizzell – They Swim…

Muzyka do scen akcji musi ociekać dramatyzmem. W razie potrzeby (jak w tym przypadku) można pobawić się Audacity i wyczarować sobie utworek, pozbawiony przerw i cichych fragmentów. Nad tym siedziałem kilka lat temu przez dwadzieścia minut, wywaliłem kilka fragmentów, wkleiłem co nieco z innych fragmentów OSTa i tak służy mi do dziś.

John Powell – Tangiers

Utwory do scen akcji powinny napierdzielać adrenaliną. Powinny pompować tempo z minuty na minutę. I tak jest tutaj. Dramatyzm, tempo i świetnie, dobrane instrumenty – głównie mam tu na myśli sekcje perkusyjną. Jak w poprzednim przypadku smyczki odwalają sporą część roboty.

Hans Zimmer – Rock House Jail

Kawałki do scen akcji powinny być długie. Bo długie są fajne, jednolite a akcja w RPG to często dużo turlactwa. Nie ma to jak 10 minut filmowej klasyki Zimmera. Kiedy nie miałem “Tangiers” i “They Swim…” był okres, że ta kompozycja mi się przejadła, ale jutro powróci w łaski.

PS. Szukanie graficzek do notek bywa przezabawnym doświadczeniem. Tym razem startowałem od “action”, “action scene”, “chase”, “chase scene”, zniesmaczony wynikami wklepałem “shit blowing up”. Bingo! Wśród kontrkandydatów znalazłem też to: http://coolgamingbros.com/images/shit-fucking-blows-up.jpg

Japońskie pitolenie, ostatnie natarcie – kompilacja

(Okazało się, że to nie bongosy, tylko kongi. Bongosy są małe. Kongi duże. Muszę zapamiętać.)

Dzisiaj będzie dużo muzyki, komentarze zaś jak najoszczędniejsze i – mam nadzieję – najtreściwsze. Przy każdym albumie dosłownie kilka zdań i sugerowane zastosowanie. Mam nadzieję, że takie rozwiązanie Wam się przyda – o japońskim folku powiedziałem już, co do powiedzenia miałem, a gdybym chciał wrzucić jako recenzje wszystkie albumy, musiałbym japoński miesiąc przełożyć na luty.

Osiem zespołów. Start!

Kiyoshi Yoshida – Asian Drums

Album w większości jest bardzo konsekwentny. Bębny i elektronika – bardzo dynamiczne, jednak przez klawisze czasem zdaje się nazbyt sielankowe. Przeznaczone do scen akcji, walk, ale raczej dynamicznych, niż epickich i śmiertelnie poważnych. „Fireworks” to chyba najlepszy kawałek. Album przerzedzony króciutkimi odskoczniami np. w stronę cytr, ale właściwie nie wymaga zbyt dużej uwagi, toteż po jednym odsłuchaniu i oddzieleniu ziarna od plew łatwo możemy przygotować muzykę uniwersalną do podkręcenia napięcia.

Ensemble Nipponia – Traditional Vocal and Instrumental Music

Album mocno niespójny, właściwie każdy utwór jest inny. Shakuhachi, shamisen, biwa, koto, dzwonki, śpiew – czego tu nie ma. O ile „Mushi no aikata” jest utworem dynamicznym, to „Azuma jishi”, skupiony na wokalu, jest wręcz minimalistyczny i spokojny. Na osiem utworów zdecydowana większość jest udana. Rządzi pośród nich jednak „Edo lullaby”, mogące towarzyszyć równie dobrze zapadaniu zmroku, mgle, seksowi, świątyni, a wreszcie po prostu zostać podpiętym pod konkretne miejsce/NPC-a. Album wymaga przesłuchania i podzielenia utworów, raczej muzyka przygody, niż tła.

Chieko Mori – Katyou Fuugetsu

Zespół (?) otagowany na LastFM jako „my brain is made of green tea”. Ich (jej?) jedyny album składa się z utworów krótkich i mało ciekawych lub dłuuugich i pasujących do niesprecyzowanego tła. Rzadki wokal raczej nie zachwyca, za to 12 minut jednego utworu potrafi naprawdę wzbudzić respekt do kultury kontemplacyjnej. Wadą jest brak cech charakterystycznych, zaletą – możliwość łatwego umiejscowienia w świecie gry. Utwór szczególnie udany, „Kimono dance”, to wręcz materiał na całą scenę.

Kodo – Irodori + Matsuri – Traditional Japanese Percussion Music

Album Irodori jest nieco niespójny, znajdzie się w nim tak utwór na harfy, jak i flety, w gruncie rzeczy jednak składa się z instrumentów perkusyjnych i dodatków. Utwory dobre na festyny, przedstawienia teatralne, niestety – nie trzymają napięcia. Najlepszym kawałkiem jest zdecydowanie „Irodori”, w sam raz na radosne otwarcie sielanki, także miejskiej.

Drugi zespół może być urozmaiceniem, nie jest jednak zbyt udany. Nieliczne wyjątki jednak również można połączyć z festynem i teatrem.

Takahashi Chikuzan – Tsugaru-shamisen

Trudno by wskazać pośród piętnastu często bardzo znanych utworów wskazać szczególnie słabe. Niestety – chociaż ich wykonawca był osobą dosyć znaną i znaczącą, album jest nieco monotonny. Nawet najlepszy utwór – „Josanno yama” – jest bardzo podobny do „Ringo bushi”. Niemniej niektóre utwory to prawdziwe klasyki, posiadające liczne covery i interpretacje. A jako, że są dosyć dynamiczne i większość z nich wymaga jednego instrumentu, jest to świetny materiał dla konkretnego samuraja-grajka.

Tomoko Sunazaki – Tegoto. Japanese Koto Music

Szczególnie udany album skupiający się na cytrach koto (choć mówi się też, że to harfa – nie jestem znawcą, wolę nie rozstrzygać). Jedynie naprawdę niewprawne ucho nie zauważy, że każdy utwór ma inną melodię i chociaż osoby o skrajnie odmiennym guście mogą uznać ten zbiór japońskiego pitolenia za nudny i właściwie ciągle grający to samo, osobiście uważam album Tomoko Sunzaki za jeden z najlepszych materiałów zarówno do tła, jak i herbaciarni. Ewentualną wadą albumu może być długość utworów, głównie zawarta między siedmioma a dziewięcioma minutami. Szczególnie malowniczym utworem jest „Shinsencho Bukyoku”, jednak, niestety, jego najlepszym fragmentem jest początek, bardzo prosty, ale z trudną do określenia melodią.

Yamato Ensemble – Japanese Koto & Shakuhachi & Shamisen

Swoją drogą, jest to album za niecałego dolara. ; ) Czym byłby japoński folk bez fletów? Album ten jest – fakt, nie w całości – bardzo udany. Pierwsze dwa utwory z Wrzuty to świetna muzyka melancholii, pożegnań, wzruszających widoków. „Kageboshi” to jeden z nielicznych utworów z wokalem, które względnie toleruję. „Yukage” można dołączyć do dowolnego albumu tła. Naprawdę porządne utwory na flety i harfy – co, dla mego europejskiego ucha, jest akurat rzadkością, gdyż flety japońskie mają tendencję do tworzenia jazgotu.

A co Wy byście polecili?

Bye Bye Pete

Jak wszyscy wiecie zmarł wybitny Pete Postlethwaite. Świetny aktor dalszoplanowy, którego nazwiska większość was nie znała do wtorku, choć rozpoznawaliście go na pierwszy rzut oka. Nie będę się zachwycał jego aktorstwem opowiadał, że jako jedyny na planie Romea i Julii zasuwał pentagramem jamnicznym, możecie o tym poczytać dookoła. Zamiast tego kilka polecanek z „jego” filmów.

Stephen Parsons & Francis Haines – Split Second Theme
Uwielbiam ten ociekający klimatem kawałek. Może to mieć związek z moją wielką miłością dla „W mgnieniu oka”. Świetnie wpasowuje się do opisu przyszłościowej metropolii, przykrytej smogiem, ale rozświetlonej neonami, wysokich wieżowców i helikopterów latających między nimi, rzucających snopy światła na ulice.

Hans Zimmer – Mombasa
Jeszcze nie miałem okazji wykorzystać tego kawałka na sesji, ale jestem przekonany, że spisze się wyśmienicie. Świetnie trzyma tempo, do tego ma te świetnie wpisujące się w klimat Incepcji „przeciągnięcia” („jęknięcia” czy jak to cholerstwo nazwać), pojawiające się m.in po 2:40.

Elliot Goldenthal – Agnus Dei
Pierwotnie miałem napisać całą notkę o muzyce z Aliena 3, ale boję się, że tekst byłby nieprzydatny, bo to OST świetny, ale zwyczajnie trudny w obsłudze. Dlatego podsuwam tylko jeden kawałek. Precyzyjniej – jego wycięty fragment, który w Ultima Thule posłużył mi do opisu bestii, na którą natrafiła wyprawa. W scenie tej grupa naukowców (w tym gracze) biegną do jednego z pomieszczeń, wiedzeni wołaniem o pomoc, pierwsi zatrzymują się w drzwiach, zszokowani widokiem, z tyłu kolejni wpadają na nich, w atmosferze paniki większość widzi jak monstrum kończy pożerać jednego nieszczęśnika i spokojnie, nie zważając na zamarłych w bezruchu ludzi wychodzi przez szerokie wrota po drugiej stronie.

„Tetsuoooooo!!! Kanedaaaaaa!!!”*, czyli wiatr nad Neo-Tokio


Muzyka z Akiry to rzadki klejnot. Może nie jest to najładniejszy soundtrack. Może nie zalicza się do moich ulubionych. Jednak znajduje się w grupce OSTów wyjątkowych, bardzo charakterystycznych i potencjalnie przydatnych na sesji. Mieści się u mnie obok Das Boot i Children of Dune.
Akira to cyberpunkowe anime z 1988 roku. W pewnych kręgach kultowy, ale wielu z pewnością go nie widziało, dzięki czemu nie powinni mieć zakorzenionych skojarzeń – a nawet jeśli, myślę, że nie gryzłyby się z atmosferą większości futurystycznych RPGów. Czynnikiem przemawiającym za tym albumem jest cały szereg długich i jednostajnych utworów, które nie rozbiją nam sceny nagłą zmianą nastroju.
Z drugiej strony, Akira jest tak cholernie wyjątkowym soundtrackiem, że kilka co ciekawszych utworów może być nie lada wyzwaniem dla MG – po prostu nie pasując do wizji, którą chcecie podsunąć graczom. A jednak warto wziąć je pod uwagę. Poniżej prezentuję trzy jasne perełki tego soundtracku.
Yamashiro Shoji – Kaneda
Rozpoczyna się od potężnego uderzenia, potem coś jakby przelatujący helikopter w deszczu. Bardzo sugestywne. Idealnie nadaje się na początek sesji i opis miasta tonącego w deszczu i migoczącego tysiącem neonów, M samochód bohaterów sunący w jego kierunku. Można też użyć „Kanedy” kiedy chcemy silnie zaakcentować przejście do kolejnej sceny lub aktu przygody. Postacie doszły do wniosku, że muszą udać się do więzienia i przesłuchać bandziora? Tym bardziej policyjne helikoptery będą na miejscu.
Yamashiro Shoji – The Battle Against The Clowns (Uwielbiam scenę, w której ten utwór się pojawia – walkę na motocyklach, kolesia walącego w asfalt metalową rurą. – przyp. Aureus)
Niesamowity utwór do sceny walki lub pościgu. Choć odważny MG mógłby się tu porwać również na opis krótkich scen w których odprawiany jest jakiś rytuał lub konstruowana machina (np. na ziemiach klanu Kraba w L5K). To szaleńcza mieszanka wdechów, perkusji i syknięć. To zdecydowanie najbardziej charakterystyczny kawałek z tego albumu.
Yamashiro Shoji – Doll's Polyphony
Mój faworyt, najbardziej magiczna kompozycja Akiry. Jednocześnie mająca największy potencjał sesyjny. Clou tkwi w połowie drugiej minuty utworu. Do dziecięcych głosów dołączają tubalne głębokie głosy mężczyzn. Już pierwsza część jest dość niepokojąca, ma atmosferę niezwykłości. Część druga może nieść zagrożenie, lub coś widowiskowego, w jakiś sposób większego niż dotychczasowy obraz. Możliwych zastosowań jest multum. Po raz pierwszy użyłem tego utworu w psychodelicznej przygodzie, gdzie gracze natrafili na roboty przypominające ciekawskie dzieci. Zdezorientowali nie wiedzieli jak zareagować. W pewnym momencie do pomieszczenia wkroczyły inne maszyny. Potężne, poruszające się na gąsienicach, uzbrojone.
Wyobraźcie sobie dolinę we mgle, gdzie z białego obłoku wyłania się ścieżka ułożona z bram torii** i dopiero w pewnym momencie mgła rzednie na tyle, by można było ujrzeć ogromny budynek świątyni. Albo rytuał magiczny, w którym wpierw kapłan wypowiada magiczne słowa, wlewa wodę do czarek, ale i dopiero kiedy zmienia się muzyka, obserwujemy magię, która zaczyna działać.

A teraz spróbuję się wpisać w cenzurkę Aureusową:
Muzyka tła: 1,5/5 – Da się użyć Akiry jako tła. Ale raczej tylko w bardzo szczególnych przygodach, na granicy psychodeli, orientalnych klimatów i cyberpunka.
Muzyka obszaru: 4/5 – Soundtrack ten serwuje cztery utwory o ponad dziesięciominutowej długości. Wszystkie mają bardzo konkretny klimat i trzymają w miarę równe tempo, przez co są niemal stworzone do tego by w jakiejś długiej scenie puścić któryś i zapętlić, także ilustrując jakieś miejsce. Jest jednak haczyk: sądzę, że niektóre mogą męczyć np. „Illusion” jest idealny do orientalnej świątyni, ale może irytować. „Tetsuo” może wyprowadzić z równowagi chórami.
Muzyka przygody: 5/5 – Ta ocena to tylko kropka nad i dla akapitów powyżej. Z pomocą „Kaneda” i „Battle Against the Clowns” można stworzyć bardzo wyraźne obrazy. „Doll's Polyphony” może wręcz wyczarować kluczową dla przygody scenę.
Muzyka drużyny: Raczej tak.

* – http://www.youtube.com/watch?v=J4COLV6CleU – całkiem zabawne. ** – http://pl.wikipedia.org/wiki/Torii – bo Aure nie wiedział co to :P.

Niedzielne polecanki #12, #13

#12

Przez przypadek natknąłem się na bardzo ciekawą (to bezpieczne słowo) grupę zespołów (stworzoną przez słuchaczy, nie twórców) na LastFM, zwaną NeoMedieval. Niektóre z tych kapel są powszechnie znane i słusznie popularne, jak Faun czy Arcana, choć obecność tutaj Within Temptation i Dead Can Dance przypomina, co jest esencją darmowych serwisów, w których każdy może mieć swój udział (tak, mam na myśli bzdury).

Przede wszystkim jednak jest tu kilkaset zespołów które ledwie co nagrały album czy dwa w undergroundowych studiach, są praktycznie nieznane a przez to – ciekawe i wyjątkowe, nie narzucające konkretnych skojarzeń z innymi tekstami kultury (jak to często pojawia się przy soundtrackach).

Przykładowe odkrycie:

Tu w wersji z obciętym początkiem i zakończeniem:

Tradycyjna, arabska (bardzo wygodne słowo, gdy właściwie nie wie się, z jakiego ludu wywodzi się dany tekst kultury) pieśń w wykonaniu bretońskiej (chyba) harfiarki. I jest dobrze.

Zachęcam do własnych poszukiwań.

#13

Nowy współautor bloga „Graj Muzyką”, czy też mniej reifikując – po prostu Craven, za dawnych czasów („szczęśliwej, krwawej młodości”) już dawno temu wrzucił do sieci utwór, który potoczył za sobą łańcuszek skojarzeń prowadzących mnie bezpośrednio do dwóch kampanii L5K. Kawałek właściwie komiczny i pozbawiony choćby pozorów sensu, niemniej jego ogromna dynamika i często zmieniająca się, a przy tym wyrazista melodia są wybitne, o ile nie mamy nic przeciwko okołojapońskim nastrojom pulpy (trzymetrowi samurajowie z minigunami! Oczekujemy!).

Wersja ciekawsza, z elementami elektroniki:

Wersja bardziej tradycyjna:

Przykładowe sugestie narracyjne bazujące na anime „Samurai Champloo” (którego nie polecam):

Przykładowe sceny: walka; akcja; heroiczny, pulpowy pojedynek; stylizowana, japońska restauracja, w której kapela wykonuje niespodziewany, groteskowy utwór.