(Okazało się, że to nie bongosy, tylko kongi. Bongosy są małe. Kongi duże. Muszę zapamiętać.)
Dzisiaj będzie dużo muzyki, komentarze zaś jak najoszczędniejsze i – mam nadzieję – najtreściwsze. Przy każdym albumie dosłownie kilka zdań i sugerowane zastosowanie. Mam nadzieję, że takie rozwiązanie Wam się przyda – o japońskim folku powiedziałem już, co do powiedzenia miałem, a gdybym chciał wrzucić jako recenzje wszystkie albumy, musiałbym japoński miesiąc przełożyć na luty.
Osiem zespołów. Start!
Kiyoshi Yoshida – Asian Drums
Album w większości jest bardzo konsekwentny. Bębny i elektronika – bardzo dynamiczne, jednak przez klawisze czasem zdaje się nazbyt sielankowe. Przeznaczone do scen akcji, walk, ale raczej dynamicznych, niż epickich i śmiertelnie poważnych. „Fireworks” to chyba najlepszy kawałek. Album przerzedzony króciutkimi odskoczniami np. w stronę cytr, ale właściwie nie wymaga zbyt dużej uwagi, toteż po jednym odsłuchaniu i oddzieleniu ziarna od plew łatwo możemy przygotować muzykę uniwersalną do podkręcenia napięcia.
Ensemble Nipponia – Traditional Vocal and Instrumental Music
Album mocno niespójny, właściwie każdy utwór jest inny. Shakuhachi, shamisen, biwa, koto, dzwonki, śpiew – czego tu nie ma. O ile „Mushi no aikata” jest utworem dynamicznym, to „Azuma jishi”, skupiony na wokalu, jest wręcz minimalistyczny i spokojny. Na osiem utworów zdecydowana większość jest udana. Rządzi pośród nich jednak „Edo lullaby”, mogące towarzyszyć równie dobrze zapadaniu zmroku, mgle, seksowi, świątyni, a wreszcie po prostu zostać podpiętym pod konkretne miejsce/NPC-a. Album wymaga przesłuchania i podzielenia utworów, raczej muzyka przygody, niż tła.
Chieko Mori – Katyou Fuugetsu
Zespół (?) otagowany na LastFM jako „my brain is made of green tea”. Ich (jej?) jedyny album składa się z utworów krótkich i mało ciekawych lub dłuuugich i pasujących do niesprecyzowanego tła. Rzadki wokal raczej nie zachwyca, za to 12 minut jednego utworu potrafi naprawdę wzbudzić respekt do kultury kontemplacyjnej. Wadą jest brak cech charakterystycznych, zaletą – możliwość łatwego umiejscowienia w świecie gry. Utwór szczególnie udany, „Kimono dance”, to wręcz materiał na całą scenę.
Kodo – Irodori + Matsuri – Traditional Japanese Percussion Music
Album Irodori jest nieco niespójny, znajdzie się w nim tak utwór na harfy, jak i flety, w gruncie rzeczy jednak składa się z instrumentów perkusyjnych i dodatków. Utwory dobre na festyny, przedstawienia teatralne, niestety – nie trzymają napięcia. Najlepszym kawałkiem jest zdecydowanie „Irodori”, w sam raz na radosne otwarcie sielanki, także miejskiej.
Drugi zespół może być urozmaiceniem, nie jest jednak zbyt udany. Nieliczne wyjątki jednak również można połączyć z festynem i teatrem.
Takahashi Chikuzan – Tsugaru-shamisen
Trudno by wskazać pośród piętnastu często bardzo znanych utworów wskazać szczególnie słabe. Niestety – chociaż ich wykonawca był osobą dosyć znaną i znaczącą, album jest nieco monotonny. Nawet najlepszy utwór – „Josanno yama” – jest bardzo podobny do „Ringo bushi”. Niemniej niektóre utwory to prawdziwe klasyki, posiadające liczne covery i interpretacje. A jako, że są dosyć dynamiczne i większość z nich wymaga jednego instrumentu, jest to świetny materiał dla konkretnego samuraja-grajka.
Tomoko Sunazaki – Tegoto. Japanese Koto Music
Szczególnie udany album skupiający się na cytrach koto (choć mówi się też, że to harfa – nie jestem znawcą, wolę nie rozstrzygać). Jedynie naprawdę niewprawne ucho nie zauważy, że każdy utwór ma inną melodię i chociaż osoby o skrajnie odmiennym guście mogą uznać ten zbiór japońskiego pitolenia za nudny i właściwie ciągle grający to samo, osobiście uważam album Tomoko Sunzaki za jeden z najlepszych materiałów zarówno do tła, jak i herbaciarni. Ewentualną wadą albumu może być długość utworów, głównie zawarta między siedmioma a dziewięcioma minutami. Szczególnie malowniczym utworem jest „Shinsencho Bukyoku”, jednak, niestety, jego najlepszym fragmentem jest początek, bardzo prosty, ale z trudną do określenia melodią.
Yamato Ensemble – Japanese Koto & Shakuhachi & Shamisen
Swoją drogą, jest to album za niecałego dolara. ; ) Czym byłby japoński folk bez fletów? Album ten jest – fakt, nie w całości – bardzo udany. Pierwsze dwa utwory z Wrzuty to świetna muzyka melancholii, pożegnań, wzruszających widoków. „Kageboshi” to jeden z nielicznych utworów z wokalem, które względnie toleruję. „Yukage” można dołączyć do dowolnego albumu tła. Naprawdę porządne utwory na flety i harfy – co, dla mego europejskiego ucha, jest akurat rzadkością, gdyż flety japońskie mają tendencję do tworzenia jazgotu.
A co Wy byście polecili?