Wpisy

Panta rhei, czyli Clannad


Clannad jest pierwszym zespołem wykonującym muzykę irlandzką, jaki poznałem. Jeszcze jako dziecko słyszałem, jak z kaset magnetofonowych odtwarzali go rodzice. Powrót doń nastąpił, gdy usłyszałem w Radiu Rivendell śliczny kawałek:

Jak się jednak okazało, zespół funkcjonował w latach 1973 (!) – 99. Utwór powyższy znajduje się na albumie z '74, drugim z siedemnastu (!). Ładnie, prawda? Niestety, bardzo często albumy powielają starsze utwory lub same w sobie stanowią składankę w stylu „the best of”, przez co ilość utworów do przekopania się, choć dalej znaczna, nie jest zatrważająca.

Powołując się na wpis z zeszłego tygodnia, Clannad realizuje oba nurty charakterystyczne dla muzyki irlandzkiej, jednak później – od lat osiemdziesiątych – następują przemiany. Wpierw, moim zdaniem w pełni nieudana, próba łączenia tradycji (a warto wiedzieć, że kapela zwłaszcza u początku istnienia grała sporo tradycyjnych utworów) z instrumentami pokroju saksofonu. Okres nie dość, że najsłabszy muzycznie, to jeszcze dla braci RPGowej całkowicie bezużyteczny – po prostu nie ma, gdzie go wcisnąć. Przypadkowy użytkownik serwisu LastFM powiedział: „Everything they play before Fuaim (album z '82 – aure) is amazing. Then they go all poppy and new-agey and it sucks :(”. Nie zgadzam się z tą opinią, ale macie wyobrażenie, jak bardzo zmieniał się ich styl.

Okres tradycyjny, pierwszy, jest najbardziej reprezentatywnym zbiorem utworów zdatnych do wykorzystania w każdej sesji fantasy bazującego na czasach minionych, zwłaszcza średniowieczu. Bez większych bólów możemy znaleźć utwory do tańca i do popijańca karczemnego. Jako muzyka tła utwory te zawodzą, dobrze jednak nadają się do konwencji z wyraźnymi elementami sielanki (nie mogę się doczekać, by je przetestować w Evernight – w Warhammerze to jednak nie było to samo ; )). Niektóre utwory, choć melancholijne, nie budzą grozy czy napięcia – właściwie cały ten nurt wręcz prosi się o hobbitów z fajami i ziołami.

Po okresie drugim, „saksofonowym”, następuje faza trzecia, uzupełniająca i bardziej radykalna, w której to z tradycji pozostaje właściwie jedynie radosny nastrój. Jest to już typowa. newage'owska elektronika, której faktycznie towarzyszy nieco „irlandzkich” utworów, jednak serce pozostaje nieco sztuczne. Wadą tej fazy jest nieprzystawanie do obrazu hobbita z ziołami, jednak da się ją wykorzystać jako przeniesienie sielanki do przyszłości, także do sf. W ostateczności można też próbować dodać garść utworów do składanek wiążących się z ugrupowaniami mistycznymi, są jednak zespoły, które nadadzą się ku temu znacznie lepiej.

Zdecydowana większość utworów jest wykonana z tekstem irlandzkim, choć nie brakuje i kawałków angielskich. Wyśpiewane głównie przez Máire Brennan (nie chce ktoś może zasponsorować mi kwoty 100 pln na jej koncert w poznaniu 30 listopada? ; )), część przez późniejszą gwiazdę Enyę, rzadziej – i znacznie mniej ciekawiej – śpiewają samcy, utworów tych jednak zdecydowanie nie lubię.

Instrumenty nie są zbyt skomplikowane – wpierw flet, gitary i rzadkie instrumenty perkusyjne, później saksofon, wreszcie, w ostatniej fazie, sporo klawiszy.

Muzyka tła: 2/5 – można, ale brzmi to sztucznie. O ile nie prowadzimy dark fantasy czy systemów futurystycznych, raczej nie zniszczymy sesji, ale czy warto ryzykować?;
Muzyka obszaru: 4/5 – sielanka! Prawie całą twórczość można do tego sprowadzić. Świetny materiał na składanki takie jak „karczma, muzycy na festynie, radosna knajpa przyszłości, Shire, te cholerne elfy, obozowisko, rozładowanie napięcia, chwila wytchnienia”. Doskonały równoważnik ciężkich smętów, które opisywałem dotychczas;
Muzyka przygody: 3/5 – podczas tworzenia scenariusza będziemy mogli wykorzystać bardzo dużo utworów, jednak w bardzo wąskim zakresie. Utwory słabe przy improwizacji, jednak jeżeli zamierzasz ulokować w swojej przygodzie scenę kojarzącą się z wytchnieniem czy naturą, znajdziesz tu k20 kawałków, które Ci się przydadzą;
Muzyka drużyny: Tak.

Nurt tradycyjny:

Może nie uwierzycie, ale jest tu nawet jeden bardzo dobry battle track, element soundtracku do któregośtam Robin Hooda…

…sensowny tym bardziej, jeżeli przepuści się go przez Audacity:

Nurt nowoczesny:

Irlandzki folk, czyli „najpopularniejszy” nie oznacza „najlepszy na sesję”


Nie znam właściwie tego przyczyn, ale folk irlandzki jest polskiemu słuchaczowi często lepiej znany od rodzimego, o innych, zagranicznych konwencjach nie wspominając. Kiedy mówię „irlandzki”, nie oznacza to koniecznie „wywodzący się z Irlandii” – muzykę tę wykonują często Angole, także zespoły będące wielką zagadką jeżeli chodzi o genezę (polski Beltaine) czy równie zdumiewający bardowie (tu można przywołać Barbarę Karlik).

Obserwacja odnośnie popularności obejmuje przynajmniej ludzi z mojej kategorii wiekowej (tzw. „pokolenie wolnej Polski”) i w miarę zbliżonych zainteresowaniach. Być może jest to powiązane z często angielskimi tekstami piosenek, być może po prostu lubimy zieleń, ale jakoś o wiele łatwiej znaleźć dziewuchę tańczącą „irlandzko” (ja tam się na tańcu nie znam, ale dla mnie to nudne strasznie), niż znającą k3 tańców plemiennych Afryki (choć młodociani djembefola grożący przechodniom, że jeżeli nie dostaną złotówki, zaczną grać na bębnach są widokiem wcale częstym, przy czym większość z nich z niejasnego powodu mówi na swój instrument „dżemba” – fajny przykład, jak Polacy potrafią sobie zawłaszczyć słowo). Może związane jest to z powermetalem pokroju Blind Guardian, z którym krótką przygodę miał prawie każdy fantasta czy rpgowiec. Nie wiem, ale chętnie bym się dowiedział.

Co jednak ważniejsze, utwory irlandzkie, mimo tradycyjnych podziałów (jak na utwory radości, płaczu czy snu – czy jak to tam szło) są zazwyczaj przez nas łatwo szufladkowane na dwie kategorie.

Tło radosnych tańców, tzw. skoczne pląsy

Ten całkowicie bezpłciowy, nieciekawy, standardowy kawałek z niemalże wyrytym na gryfie napisem „jestem ajrisz jak cholera” jest pierwszą rzeczą, jaką zobaczymy po wpisaniu na YT „irish folk”. Prawie półtora miliona odsłuchań, tysiące plusików i oznaczeń „Ulubiony”. Nie chcę powiedzieć, że ten utwór jest słaby – po prostu po odsłuchaniu kilkudziesięciu utworów tego nurtu przy kilkuset odtworzeniach ma się tego dosyć. Na lata. A przecież mimo wyraźnej melodii jest wcale niezły technicznie, często zachodzą w nim mniej lub bardziej subtelne zmiany i urozmaicenia. Świetna sprawa.

Tyle, że jest to muzyka do bólu kiczowata i na swój sposób wręcz tania.

Właściwie wykorzystanie skocznych pląsów ogranicza się do scen uwzględniających karczmy, jarmarki, festyny. Problem w tym, że muzyka irlandzka jest tak charakterystyczna,

że nie da się jej puścić w taki sposób, by gracze nie nabrali pewnych podejrzeń, że ostatnio wbrew zapewnieniom nie odświeżyliśmy sobie podręcznika do Warhammera i nie jesteśmy wkręceni w dark fantasy.

Nie używam tego nurtu w praktyce i przypuszczam, że nie będę aż do momentu, gdy postanowię wprowadzić do sesji samych Irlandczyków. Tańczących, pijących i śmiejących się. W innym wypadku zawsze, ZAWSZE konotacje będą odciągać mnie od świata właściwego. Odciągać do mrocznej krainy Riverdance.

Smuty z dominującym wokalem, tzw. taczing balads

Ten „dominujący wokal” to może nie największe z uproszczeń zastosowanych w tej notce, ale patrząc na domowe statystyki można przyjąć, że utwory bez wokali częściej należą do kategorii pierwszej.

W praktyce folk irlandzki przedostaje się do nas z tekstami w dwóch językach – angielskim i, równie często, irlandzkim, a także rzadziej: gaelickim, walijskim, bretońskim Pierwsza dziedzina ma tę wadę, że prawdopodobieństwo zrozumienia tekstów niebezpiecznie wzrasta, rośnie też szansa dostrzeżenia Wielkiej Prawdy, to jest faktu, że nawet genialni muzycy nie muszą być wielkimi poetami, co poświadcza chociażby ten zalatujący New Age'em, pięknie wykonany kawałek:

O ile jednak „The Voice” ma w sobie jeszcze przebłyski epickiego pląsania, to chociażby poniżej można zasmakować powiązań tradycji z wyraźnie sztucznymi, a przecież udanymi eksperymentami przy zabawie z elektroniką:

Więcej dobrej jakości smętów nawiązujących do tradycji irlandzkiej przywołałem we wspomnianym już wpisie o Basi Karlik.

Problem z użyciem tej muzyki zaczyna się, analogicznie do radosnych pląsów, od ogromnej dozy charakterystyczności. Czy w naszym scenariuszu planowaliśmy smutną balladę o wojnie przy kominku, czy opis pięknej przyrody, puszczenie kawałka irlandzkiego zawsze wywoła to samo wrażenie…

…damn, whatever I do it still sounds fudgin' irish!

Dla mnie jest to element wystarczający do odstrzelenia – nawet, jeżeli świetnej, nawet genialnej, a przynajmniej powszechnie lubianej – gałęzi muzyki (o ile ktoś lubi strzelać do gałęzi). Większość zespołów, które ukazałem dotychczas w zakładce „folk”, da się wrzucić do rozmaitych realiów, epok historycznych, nawet konwencji. W przypadku typowej muzyki irlandzkiej w praktyce zawsze tworzymy wrażenie Irlandii.

Jeżeli ktoś podczas sesji puści Technology of Silence, nie myślę sobie, że leci zespół z Rosji. Kiedy ktoś puści Tenhi, nie myślę o Finlandii. Kiedy poleci zaś folk irlandzki, cała masa krążących wokół powiązań popkulturowych agresywnie wybija się na pierwszy plan świadomości.

Żeby nie było. Naprawdę lubię muzykę „irlandzką”.

Ale nie na sesji.

Jako jednak, że nie każdy zgodzi się z tą opinią, więcej o folku irlandzkim w najbliższą niedzielę oraz środę, z konkretnymi polecankami i zarysami zespołów.

Folk?


Po wejściu na słuszniejszą wersję Wikipedii i wpisaniu pojęcia “folk music”, otrzymujemy taki oto fragment:
Pojęcie pochodzące z wieku XIX bywało definiowane na różne sposoby: jako muzyka przekazywana tradycją oralną, muzyka klas niższych, muzyka nieznanych wykonawców. Bywała stawiana w kontraście względem stylu komercyjnego lub klasycznego. Począwszy od połowy wieku XX, pojęcie zaczęło opisywać muzykę popularną bazującą na muzyce tradycyjnej. Do gatunków korespondujących zalicza się folk rock, electric folk, folk metal i progressive folk. (My zaś moglibyśmy tu dodać jeszcze takie kwiatki jak “pagan folk”.)

Równie ciekawe fragmenty w dalszej części artykułu:
(muzyki folkowej) nie wyodrębnia się jedynie na podstawie terminów muzycznych. (…) Definicje te bazują głównie na procesach kulturowych, nie są powiązane z abstrakcyjnymi typami muzyki.
(folk) może być także odnoszony do muzyki zapoczątkowanej przez pojedynczego kompozytora, po czym wchłonięte do tradycyjnej, niepisanej kultury społeczności.

Pojawiają się też informacje dziwne, takie jak transmisja kulturowa folku przebiega przez grę ze słuchu, chociaż zapisy również mogą być używane (skoro równie dobrze mogą być ze słuchu, jak i z zapisów, to po co o tym mówić? : )).

Myślę, że obecnie najczęściej określamy folk jako muzykę tradycyjną lub bazującą na tradycyjnej, tyle tylko, że te pojęcia zasługują wręcz na własne definicje. Czy można powiedzieć, że Beethoven nie stworzył muzyki, która zapisała się w tradycji i obrodziła licznymi naśladowcami? Problem w tym, że tradycja nie “jest” tak po prostu, tradycja się staje i tworzy. Bogurodzica w tym wypadku jest utworem tradycyjnym, ale czy określilibyście kościelną przyśpiewkę jako folk? A czy chóry gregoriańskie są folkiem? W jaki sposób mierzyć popularność, w jaki – tradycyjność?

Każda z przytoczonych definicji jest przepełniona umownością. Muzyka przekazywana tradycją oralną – a jeżeli zostanie zapisana, przestaje być folkiem? Jeżeli ktoś tworzy rock i uczy go innej osoby bez kodyfikacji, tylko pamięciowo, tworzy folk? Muzyka klas niższych – a jeżeli zaczyna do niej tańczyć arystokracja lub klasa średnia? Muzyka nieznanych twórców – czy po poznaniu twórcy utwór przestaje być folkowy?

Kupa zabawy. : )

Wiele osób, nie bez powodu, uważa, że blues jest folkiem. Czy to Wam się z folkiem kojarzy?

A utwór Chopina z tekstem inspirowanym poezją tradycyjną?

A ten sam utwór, tyle, że wymiksowany przez muzyków bałkańskich i już bez tekstu?

A utwór duetu Simon&Garfunkel z radosnym pobrzękiwaniem banjo?

A radosne, średniowieczne pląsanie przy karczemnym tańcu? Czy coś tak złożonego jest jeszcze muzyką klas niższych? Jak to zmierzyć?

Notka mało rpgowa, uznałem jednak za zabawne, że skoro listopad sobie wybrałem na miesiąc krążący wokół folku, to de facto nie piszę o niczym konkrentym. : )

Miłego mętliku w głowie. : )

Ilustracja stąd.

Minizarys – Garmarna


(Dziś – mam nadzieję, że wyjątkowo – krócej. Czas mnie rozszarpuje.)

Garmarna przeszła ewolucję podobną do irlandzkiego Clannadu – im wcześniejszy etap twórczości, tym bardziej zbliżony jest do radosnego folku, nieraz sięgając do utworów tradycyjnych. Im utwory nowsze, tym więcej w nich elementów nowoczesnej elektroniki. Różnica jednak tkwi w wielkości dorobku – grupa ze Szwecji wydała jedynie kilka niezbyt popularnych albumów.

Jako jednak, że irlandzki folk na sesji potrafi nastręczyć trudności (o czym mam nadzieję napisać przy jeszcze innej okazji), Garmarna na moich sesjach pojawiła się kilka razy jako jej ekwiwalent. Pomysł nie spotkał się z ciepłym odbiorem – niestety grupa nie jest niepowtarzalna i charakterystyczna, większość jej utworów to przeciętniaki, których da się słuchać, nie wybijają się jednak z ogólnie akceptowalnego „ludowego rzępolenia”, czyli wręcz standardowych melodii na skrzypce, bębny i – głównie niski, kobiecy – śpiew. Damn, tu nawet gitar za wiele nie ma.

Tu zresztą pojawia się największa siła zespołu – chociaż utwory sprawiają wrażenie minimalistycznych (używam tego sformułowania z wielkim lękiem, gdyż być może nie postrzegam go w sposób właściwy) i prostych, otrzymujemy dużo kawałków w sam raz na odzwierciedlenie muzyki umotywowanej w świecie gry. Jeżeli mamy ochotę umiejscowić w lokalnej gospodzie grupę bardów, a przy tym uniknąć skojarzeń z Riverdance, tu możemy znaleźć rozwiązanie.

Słynny Herr Mannelig, grany i śpiewany po obu stronach Bałtyku. Wykonanie ortodoksyjne:

Skoczne, radosne kawałki:

Przykład elektronicznych inspiracji, na czele ze świetnym Euchari:

Oraz kawałek dość dziwny, aczkolwiek ciekawy do potencjalnych scen umiejscowionych w grotesce:

I jeszcze jedno – czy tylko ja uważam, że omawiany zespół ma przerażającą aparycję? : )

Ludowo, ale nie ludycznie


Drugim źródłem inspiracji jest dla mnie muzyka ludowa. Kawałki irlandzkie wbrew pozorom trudno dobrać jako podkład do sesji. U mnie dużo lepiej sprawdza się folk bretoński czy szwedzki. Muzyka z tych regionów jest mniej ograna na sesjach, a dzięki silnemu skupieniu na rytmie, z powodzeniem nadaje się jako podkład (…)
Ezechiel

Te mądre słowa sprawiły, że w przyszłym tygodniu prawdopodobnie pojawi się krótkie omówienie twórczości słynnej Garmarny. Tym razem, w tym samym tonie: Tenhi (co znaczyć ma ponoć „mędrca”, „jasnowidza”), wraz z albumami Maaäet oraz Väre.

Grupa ta przez pewien czas znana była jako finlandzki „dark folk”, ale, że termin ten nie ma skodyfikowanego znaczenia, obecnie się mówi po prostu o grupie neofolkowej. Gdybym miał spróbować opisać, jak „dark folk” interpretuję, powiedziałbym: folk pozbawiony przejawów radości, często z muzyką ludową kojarzonych.

Tenhi nie należy wiązać z konkretnymi tradycjami folkowymi. Korzystają z instrumentów często zapożyczonych z rejonów bardzo mocno oddalonych od Skandynawii, zwłaszcza Afryki, nie wspominając już o regularnie używanej perkusji (nie wyklucza to obecności wielu innych instrumentów perkusyjnych), gitarach (głównie akustycznych), skrzypcach i klawiszach. Właściwie „ludowość” tego zespołu jest dla mnie wielką zagadką, gdyż oczekiwałbym od tego nurtu mocnego osadzenia w jakiejś kulturze.

Jedną z wielkich zalet Tenhi jest napisanie wszystkich tekstów w języku fińskim. Zgodnie więc z oczekiwaniami, poszczególne partie nie będą się kojarzyć przeciętnemu graczowi nie znającemu sanskrytu z absolutnie niczym. Zresztą jak można próbować zrozumieć język, w którym pierwsze dziesięć liczebników to, poczynając od jedynki, kolejno: yksi (1), kaksi (2), kolme (3), neljä (4), viisi (5), kuusi (6), seitsemän (7), kahdeksan (8), yhdeksän (9) i kymmenen (10).

Jako jednak, że 90% muzyków pisze żenujące teksty, które budzą pocieszny śmiech, jest to rozwiązanie dla nas bardzo przydatne. Nie będzie parsknięć i usprawiedliwionych cytatów na offtopie – męski, niski głos, z ewentualnym dodatkiem chórów pozostanie dla nas tylko kolejnym instrumentem. W dodatku prowadzący będzie mógł włożyć w usta wokalisty jakąkolwiek treść, nie bojąc się przyłapania na nieprawdzie.

Utwory są zazwyczaj proste, posiadają powtarzającą się, urozmaicaną nielicznymi instrumentami melodię. Właściwie wszystkie z ciekawych utworów są melancholijne i spokojne, choć zdarzają się „heroiczne” wzniesienia atmosfery (stąd nie wolno brać albumów w ciemno – należy je zawczasu przesłuchać, nierzadko poszczególne kawałki skracając). Bardzo mocny nacisk położono też na podkreślanie rytmu. Zdecydowana większość piosenek zamyka się w czterech, siedmiu minutach.

Trzeba przyznać, że właściwie co drugi utwór jest udany – jest to zaskakująco wysoki procent

Muzyka tła: 4/5 – po wyrzuceniu mniej więcej połowy utworów nieudanych i jeszcze kilku nazbyt niestałych w nastroju, utrzymujemy świetne tło dla konwencji fantasy. Wyraźne, zazwyczaj stabilne melodie, dosyć leniwe i melancholijne. Zespół ten zresztą robi świetny kombos z opisywanym wcześniej albumem Kveldssanger;
Muzyka obszaru: 3/5 – klimaty okołoskandynawskie, zwłaszcza w barwach pulpowej krainy śniegu. Osobiście zwykłem słuchać Tenhi zwłaszcza w okolicach grudniowych świąt i późniejszych miesięcy – wspomaga wyobraźnię. Problemem jest jednak wyraźnie wykraczający poza ramy konwencji dobór instrumentów, które trudno dopasować do pseudośredniowiecznych realiów („siedzicie w karczmie, a tam kolesie z drumlami, pianinem, fletem, gitarą i perką”). Bardziej więc nowoczesne pulpa i umowność, niż mimetyzm dawnych czasów;
Muzyka przygody: 2,5/5 – bez szczególnych trudów da się poszczególne kawałki dopasować zarówno do scen walki, jak i konkretnych lokacji czy postaci, niemniej sercem pozostanie zbiór spokojnych utworów, które można sobie puścić jako tło. Dotychczas jednak chętnie wykorzystywałem Tenhi przy wprowadzaniu elementów groteski towarzyszącej lękowi.
Muzyka drużyny: Tak.

Doskonałe otwarcie, trochę gorzej przy upływie czasu:

Po trochę nudnym początku fantastyczny refren, w którym genialnie wykorzystana została technika gry na wiolonczeli przy pomocy nie tyle smyczka, co szarpania strun, np. przy 1:10:

Utwór nieustannie kojarzy mi się z wigilią:

Battle track:

Battle track 2:

(Więcej o Tenhi w niedzielę!)

Niedzielne polecanki #12, #13

#12

Przez przypadek natknąłem się na bardzo ciekawą (to bezpieczne słowo) grupę zespołów (stworzoną przez słuchaczy, nie twórców) na LastFM, zwaną NeoMedieval. Niektóre z tych kapel są powszechnie znane i słusznie popularne, jak Faun czy Arcana, choć obecność tutaj Within Temptation i Dead Can Dance przypomina, co jest esencją darmowych serwisów, w których każdy może mieć swój udział (tak, mam na myśli bzdury).

Przede wszystkim jednak jest tu kilkaset zespołów które ledwie co nagrały album czy dwa w undergroundowych studiach, są praktycznie nieznane a przez to – ciekawe i wyjątkowe, nie narzucające konkretnych skojarzeń z innymi tekstami kultury (jak to często pojawia się przy soundtrackach).

Przykładowe odkrycie:

Tu w wersji z obciętym początkiem i zakończeniem:

Tradycyjna, arabska (bardzo wygodne słowo, gdy właściwie nie wie się, z jakiego ludu wywodzi się dany tekst kultury) pieśń w wykonaniu bretońskiej (chyba) harfiarki. I jest dobrze.

Zachęcam do własnych poszukiwań.

#13

Nowy współautor bloga „Graj Muzyką”, czy też mniej reifikując – po prostu Craven, za dawnych czasów („szczęśliwej, krwawej młodości”) już dawno temu wrzucił do sieci utwór, który potoczył za sobą łańcuszek skojarzeń prowadzących mnie bezpośrednio do dwóch kampanii L5K. Kawałek właściwie komiczny i pozbawiony choćby pozorów sensu, niemniej jego ogromna dynamika i często zmieniająca się, a przy tym wyrazista melodia są wybitne, o ile nie mamy nic przeciwko okołojapońskim nastrojom pulpy (trzymetrowi samurajowie z minigunami! Oczekujemy!).

Wersja ciekawsza, z elementami elektroniki:

Wersja bardziej tradycyjna:

Przykładowe sugestie narracyjne bazujące na anime „Samurai Champloo” (którego nie polecam):

Przykładowe sceny: walka; akcja; heroiczny, pulpowy pojedynek; stylizowana, japońska restauracja, w której kapela wykonuje niespodziewany, groteskowy utwór.

Blues RPG – muzyka i grafika


Jeżeli nie miałeś jeszcze okazji, zapoznaj się z poprzednią notką bluesową.

Poniższa lista nie zawiera jakiejś undergroundowej awangardy bluesa – są tu głównie utwory znane lub czerpiące z klasycznych motywów i skal, przez co nieco wyraźniej potrafią zarysować bluesowe standardy.

Jeżeli chcecie zapoznać się z przekrojowym, chronologicznym zarysem bodajże 50-o letniej twórczości amerykańskich bluesmanów, polecam składankę Martin Scorsese Presents the Blues, od której zresztą zaczęła się moja, heh, Przygoda z tym nurtem.

Zaczynamy od klasyki. „The Thrill Is Gone” jest jednym z najbardziej znanych utworów z tej listy, często nieutożsamiany z bluesem. Ciekawa jest również jego ewolucja – kiedy B.B. King stał się jednym z najbardziej cenionych gitarzystów świata (przez pewien czas piastował bodajże trzecie miejsce na liście „the best of”), zaczął swoje koncerty urozmaicać niekończącymi się solówkami, przez co ten krótki kawałek osiąga nawet 10, 15 minut. Standardowy utwór o miłości.

Kolejny utwór również jest bardzo znany, a to za sprawą udziału John Lee Hookera w filmie „The Blues Brothers”, w którym zgodził się uczestniczyć w nagraniu jednej sceny pod warunkiem, że producenci nie puszczą playbecku, tylko zgodzą się na nagranie ulicznego koncertu. „Boom boom” dotyczy miłości (?), lecz zaskakuje jego zmysłowość i całkowite odejście od nadmiernej, sztucznej idealizacji.

Trzecim z kolejności utworem będzie też słynny kawałek, który również miał swój udział w przeżyciach Braci Blues – „Sweet Home Chicago”. Poniższe wykonanie, prawdopodobnie najpopularniejsze, należy do duetu Keb' Mo' & Corey Harris, przy czym należy pamiętać, że to tylko jeden spośród utworów Roberta Johnsona, które później doczekały się nawet kilkunastu coverów.

A tu, dla porównania, jak to zagrał sam Johnson:

Moim ulubionym artystą bluesowym jest bez wątpienia Skip James. Znać go możecie z utwory pełniącego ważną funkcję w filmie „Ghost World”. Żeby nie przekładać własnych sympatii na całą notkę, zaprezentuję tylko jeden jego utwór, za to w dwóch wykonaniach – z lat 30′ i (po wielkim powrocie przy wielkim boom na klasycznego bluesa) 60′. „Hard Time Killing Floor Blues” doczekał się sporej ilość coverów, w tym udanym filmie „O brother where art thou?”. Skip James był naprawdę zajebistym gitarzystą – wersja filmowa utworu jest tak prosta, że nawet ja potrafię ją zagrać, kiedy wersji Skipa Jamesa nie potrafi odtworzyć prawie nikt.
Wersja oryginalna:

Jedna z wielu prób ponownego nagrania studyjnego:

John Lee Hooker już się pojawił, tym razem zaś podziwiać możemy jego współpracę z Bonnie Rait. Kawałek „I'm In The Mood” bazuje na klasycznym, bluesowym bicie, jednak wrzucone doń solówki (może leniwe, za to posiadające wspaniałą melodię) poświadczają wielkie umiejętności gitarzysty.

Utwór powyższy był pomostem do bluesa wykonywanego przez płeć piękną. Kawałek „Wang Dang Doodle” (tak, tworzenie tekstów bluesowych nie zawsze wymaga wielkich umiejętności literackich) wykonany przez Koko Taylor, zbliżający się mocno to rhythm'n'bluesa dobitnie poświadcza, że blues nie jest przeznaczony wyłącznie do melancholijnego użalania się nad sobą.

To jednak jeszcze nic w porównaniu z beztroskim kawałkiem „Hound Dog” w wykonaniu Big Mama Thornton. Duża Mamuśka swym charakterystycznym, szorstkim wokalem udowodniła, że nawet duże dziewczynki potrafią się w bluesie odnaleźć.

Poniższy duet z melancholijnego wyznania wokalisty płynnie przechodzi w pełen pasji śpiew niewiasty. Przykład muzyki nowoczesnej, gdzie wokal i k4 instrumentów przestało wystarczać – pojawiła się orkiestra, a rola instrumentów znacznie przewyższała rolę śpiewu. Nagranie koncertowe:

O Son Housie wspominałem w poprzedniej notce – to ten niedoszły pastor-alkoholik. Nie chciałem załączać jakiegoś stricte religijnego utworu w rodzaju gospel (a trzeba wiedzieć, że Son House naprawdę poruszał widownię), stąd kawałek bardzo reprezentatywny, a przy tym świecki.
„Death Letter Blues” zasługuje na określenie „przykładowej improwizacji bluesowej”. W poniższej wersji możecie uświadczyć zaledwie kilkanaście z dwudziestu kilku istniejących strof – poszczególne zwrotki Son House dobierał wedle uznania i sytuacji, czasem wymyślał je na bieżąco, jeżeli chciał, zmieniał poszczególne wersy. W dodatku utwór jest piekielnie trudny do zagrania – jak on go na koncertach był w stanie zagrać niemal bez pomyłek, nie mam pojęcia.

Howlin' Wolf! Nie jakiś Wilk, nie Wilki czy Ulvery, tylko „howlin' wolf”! Utwór ten świetnie do wycia pasuje – tekstu ma niewiele, zaś jego najcharakterystyczniejszą częścią jest regularnie powtarzające się zawodzenie. Kawałek klasyczny wręcz, w którym największą rolę pełnią emocje wokalisty przy niemal niezmieniającym się tle muzycznym (choć rola harmonijki ustnej jest niebagatelna).

„Black Magic Woman” poznałem niedawno i niełatwo mi powiedzieć na temat utworu czy samego Fleetwood Maca coś ciekawego. Przede wszystkim jednak jest to utwór nagrany przez białych Brytoli, którzy swoją grupę uformowali w latach 60′ jako jedni z wielu. Jest to więc biała wisienka na torcie, że tak rasistowsko się wyrażę (jakoś tak w temacie bluesa jestem niechętnie nastawiony do wszystkich białych).

Nie zgadzam się z faktem, że Catfish Blues, jakoś się nie przedostał do popkultury. Trudno się jednak dziwić, skoro Robert Petway urodził się niewiadomogdzie być może w 1908, nagrał 16 kawałków, zniknął w 1942 roku pozostawiając jedną fotografię. Człowiek bez życia publicznego, który w studiu pojawił się tylko dwa razy, grał sam, śpiewał sam i nie wiadomo nawet, czy umarł. Ale, damn, grać potrafił.

A teraz trochę archeologii. Wpierw Lightning & Group w jedynym, powszechnie znanym (za sprawą kompilacji Martina S.) utworze Long John. Doskonały przykład, jak blues wyglądał w czasach, gdy dopiero wyłaniał się z Murzyńskich work songów.

Tu zaś jeden z najsłynniejszych (IMO niesłusznie) utworów bluesowych świata – „Dark Was the Night, Cold Was the Ground”, nagrany w 1927 przez Blind Willi Johnsona. Utwór nie ma tekstu, zaś jego tytuł właściwie niewiele mówi (choć pozwala snuć sporo domysłów), niemniej określono ten kawałek jako gospel-blues (krytycy muzyczni… ah, jak niewiele Was różni od nas, filologów). W tym utworze właściwie nic się nie dzieje, ale że „ma klimat”, wysłano go na Złotej Płycie na pokładzie Voyagera w 1977 (przypomnę – jest to płyta, na której nagrano najbardziej reprezentatywne utwory i dźwięki z całego świata w nadziei, że ufoludki go dostaną do łapek i wrzucą do swojego fonografu).
Więcej o utworze na Wikipedii. Znajdziecie tam cytaty w stylu “the most soulful, transcendent piece in all American music”.

No i jeszcze trochę z Roberta Johnsona, na dobry finał. Pamiętajcie, że nagrania w studiu w 1936 wyglądały nieco inaczej, niż obecnie – nikt tych kawałków nie ciął i nie uzupełniał, muzyk po prostu siadał i grał. Ten koleś naprawdę potrafił to zagrać idealnie przy jednym podejściu. „Crossroad Blues” to jeden z tych Bardzo Diabelskich Kawałków, w których osobiście niczego satanistycznego nie widzę, ale przecież powszechna opinia nie może się mylić.

Na koniec garść linków do ciekawych ilustracji:
http://amotion.deviantart.com/art/The-Devil-And-Mr-Johnson-34666913?q=boost%3Apopular+Mr+Johnson+And+The+Devil&qo=0
http://lucylking.deviantart.com/art/Blues-II-50516025?q=boost%3Apopular+Blues+II&qo=0
http://freepaint.deviantart.com/art/bluesman-24544256?q=boost%3Apopular+bluesman&qo=2
http://000moggy000.deviantart.com/art/Detroit-no-13-bluesman-59106182?q=boost%3Apopular+bluesman&qo=11
http://ericboler.deviantart.com/art/Lightnin-Hopkins-27487914?q=boost%3Apopular+Lightnin&qo=10
http://foolys.deviantart.com/art/Lightnin-Hopkins-8759337?q=boost%3Apopular+Lightnin&qo=34
http://grafik.deviantart.com/art/BLUES-91167461?q=boost%3Apopular+The+Blues&qo=11

Blues RPG

Poniższy zbiór myśli jest rozszerzoną wersją planu wypowiedzi, który zrealizowałem w ramach prelekcji na tegorocznym Pyrkonie. Uznałem, że nie warto ubierać jej w formę narracyjną – postawiłem na szybkość przekazywania wiadomości.

Założeniem prelekcji było mocno uprościć historię i teorię, by od razu przejść do rpgowego mięcha. Stąd bardzo duża część odnosi się do stereotypów, nie faktów.

Przepraszam za interpunkcję i nieczytelność, ale tekst pisany na kolanie, przed chwilą.

Polecam polską stronę Bluesman.

I. Blues – założenia i teoria.

Nazwa – nazwa tego nurtu wywodzi się od pojęcia „blue”, które poza kolorem powiązane jest z typową dla niebieskiego (zwłaszcza granatu) melancholią. Blues to „muzyka wynikająca z melancholii”, co nie znaczy, że zawsze musi być przygnębiający.

Pochodzenie i etapy – nie wiadomo, kiedy nastąpiły początki bluesa. Wywodzi się z kręgów amerykańskich Murzynów (patrz: Społeczność) prawdopodobnie z lat 90 XIX wieku (teorie wahają się od lat 70 do początków wieku XX). Zwłaszcza u początków istnienia można by uznać blues za rodzaj folku. Po II Wojnie Światowej gatunek, mimo licznych odłamów, mocno stracił na popularności. Z muzyki wiejskiej zaczęto przenosić się na gitary elektryczne, przechodzono po gospel, soul i jeden z wielu nurtów wywodzonych z bluesa – rocka. Na przełomie lat 50 i 60 bluesa zaczęli wykonywać biali Anglicy, przez co nastąpił renesans (sięganie po klasykę, nowe prądy jak rhythm'n'blues, odejście od opinii „muzyki dla idiotów”, covery dawnych albumów, powroty dawno zapomnianych gwiazd). Na przełomie lat 70 i 80 stary blues staje się wspomnieniem, rodzą się nowoczesne grupy, prawdziwe gwiazdy estrady (B.B. King), zauważa się atrakcyjność dla wyobraźni popkulturowej (film Blues Brothers), później powstają też nieanglojęzyczne grupy (np. polskie). Od tego momentu trudno mówić o bluesie jako całości, kończy się też pewna epoka. W XXI wieku blues, jak prawie cała kultura, zaczyna eksperymentować ze wszystkim, co popadnie, mieszając się z innymi nurtami.

Z serwisu Bluesman:
„Za symboliczną datę narodzin bluesa uznano 1903 rok. Stało się to na opustoszałej stacji kolejowej w Tutwiler w stanie Missisipi. Czarnoskóry kompozytor W.C. Handy oczekiwał wtedy na pociąg do Clarksdale (…). Jednak pociąg spóźniał się kilka godzin, więc postanowił przed jego przyjazdem zdrzemnąć się na ławce. Obudziły go – jak się później wyraził – „najdziwniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszał”. Jak się okazało, na stację przybył również biedny, czarny muzyk. Aby umilić sobie czas do przyjazdu pociągu usiadł na ławce koło śpiącego Handy'ego i zaczął śpiewać przy akompaniamencie gitary, powtarzając wielokrotnie refren „Goin' Where The Southern Cross The Dog”. Handy natychmiast zanotował usłyszane melodie, a fakt ten z czasem uznano za odkrycie bluesa – nowego gatunku w muzyce.”

Z bluesem kojarzymy gospel i tzw. work songi (utwory śpiewane przy wykonywaniu różnych prac).

Społeczność – Murzyni w Stanach zyskali względną niezależność po wojnie secesyjnej (lata 60 XIX wieku), jednak nieustannie byli poddani rasizmowi i nie żyli na prawach równych białym obywatelom państwa. Ogromny procent analfabetów i życie w izolacji doprowadziło do tworzenia niemal samodzielnych struktur społecznych. Stąd można mówić, że musiało minąć sporo dekad, nim Murzyni stali się Afroamerykanami. Z tego powodu sztuka tamtych czasów często wymykała się skodyfikowaniu, pozostawała elementem kultury ludowej, nieliterackiej, często sięgającej po tradycyjne religie Afryki lub przeciwnie – odwołującej się do mocno uproszczonych poglądów misjonarzy tzw. wolnych kościołów chrześcijańskich (gospel).

Częstymi motywami kultury murzyńskiej są bieda, głód, śmierć, Bóg, rodzina, tęsknota, zagubienie w życiu (duchowym, ale też materialnym czy społecznym).

II. Stereotypowy utwór bluesowy.

Instrumenty – u początków XX wieku – klaskanie, uderzanie przedmiotami i nogami o ziemię do rytmu nadawanego przez przewodnika „chóru”. Później doszły do tego harmonijki, tragicznej jakości instrumenty muzyczne (banjo, gitara, skrzypce), wreszcie pianino czy instrumenty dęte (w przypadku zespołów – trochę kiepsko się śpiewa przy dmuchaniu w saksofon, harmonijka tu zresztą jest niewiele lepsza. Ostatecznie tę gałąź pozostawiono raczej jezzowi). Stereotypowym instrumentem bluesmana pozostanie gitara klasyczna lub akustyczna, zwłaszcza, że stopniowo instrument ten zaczął być uważany za równie wartościowy, co instrumenty muzyki klasycznej (działania m. in. Andres Segovii).

Tematyka – stereotypowy utwór bluesowy dotyczy nieszczęśliwej miłości, biedy, poszukiwań Boga, smutku (częsty motyw „i feel blues”, później przenoszony na zwykłe śpiewanie o samym „bluesie” – co dotyczyć może jednocześnie stanu ducha, jak i „ukojenia” leżącego we własnej twórczości – później jest to częsty motyw w rocku czy rapie).

Język – blues nasycony jest wiejskimi akcentami i dykcją, odnosi się do języka potocznego, często jest niecenzuralny lub rubaszny.

Ironia – w bluesie typowa jest ironia (realizowanie komunikatów niezgodnych z faktycznie przekazywaną treścią). Obok utworów w pełni pozbawionych ironii (zwłaszcza miłosnych), da się znaleźć sporo pozornych sprzeczności (np. radosne śpiewanie o własnym nieszczęściu).

Polityczna niepoprawność – stereotypowy bluesman jest niepoprawny politycznie i nie boi się poruszać w swoich utworach motywów tabu. Jako pierwsi poruszali w muzyce kwestie niewiary, narkotyków, polityki czy homoseksualizmu.

„Towntheme” – ciekawy materiał do wykorzystania w RPG – blues zrodził wiele utworów odnoszących się do konkretnych miejscowości. Kawałki takie jak Chicago, Dallas itp., da się bez problemu wykorzystać jako muzykę przygody lub przestrzeni.

III. Stereotypowy bluesman.

Elegancki i czarny facet – biały bluesman to nie bluesman. To późno rozwinięte popłuczyny rozwiniętej kultury bluesa. Prawdziwy bluesman jest Murzynem lub (później) Afroamerykaninem wywodzącym się z biednych kręgów (zwłaszcza wiejskich), żyjący w Stanach, na co dzień przywdziewający garnitur w nadziei, że przynajmniej okazując innym ludziom szacunek utoruje sobie trasę do zarobków i koncertów. Blueswoman (czy, po „polsku”, bluesmanki, lol) są raczej zjawiskiem rzadkim – nie ma to wyjaśnienia innego, jak seksistowski podział ról (kobiety do garów, chłopy do kos i gitar).

Samouk – Z serwisu bluesman:
„Droga do kariery pierwszych gwiazd bluesa była jednak trudna. Wiejscy muzycy stali początkowo na samym dnie hierarchii społecznej. Uważano ich za nierobów, gdyż nie chcieli pracować na plantacjach, z których dochody czerpały tysiące rodzin. Musieli oni opuszczać rodzinne strony i szukać miejsca, gdzie grą i śpiewem zarobią na utrzymanie. Podróżowali z farmy do farmy, co zauważyli właściciele plantacji, zatrudniając ich na potańcówkach.”
Z drugiej strony, bardzo wielu muzyków nie mogło pracować, gdyż, mówiąc wprost, byli niepełnosprawni. Zwłaszcza niewidomi dostawali do rąk instrumenty muzyczne – stąd wielu muzyków nosiło tytuły takie jak „Blind Lemon Jefferson” czy „Blind Willie Johnson”. Byli oni literalnie niewidomi. Zresztą podobnie zaczynał Ray Charles, który z bluesem związany był co najwyżej kilkoma utworami.

Ci z młodych, którzy wykazywali talent, bywali wysyłani do dorosłych muzyków w ramach szkolenia. Ta „szkoła” muzyczna była więc w ogromnej mierze dostosowana do trybu mistrza i ucznia. Nic dziwnego, że wykorzystywano charakterystyczne metody gry (jak wykorzystywanie kciuka w łapaniu akordów czy gry przy pomocy butelki, tzw. bottleneck, później dopracowany jako slide), stereotypowy chwyt instrumentu (często bluesmani trzymali gitarę nie w poziomie, lecz na ukos, trzymając gryf o wiele wyżej, niż pudło) i wreszcie wyjątkowo odchodzące od klasycznych stroje gitar (skoro oni sami sobie musieli stroić instrumenty, nic dziwnego, że niektóre utwory były grywane na takich strojach jak DBGDGD, co w języków laików znaczy mniej więcej „O_o”).

Standardy zmieniły się, gdy blues zaczął być słuchany i wykonywany w miastach.

Samotnik – bluesman to podróżnik. W swoim życiu widział (lub nie) przynajmniej kilka stanów i kilkadziesiąt miast i wsi. Ma sporo znajomości i przelotnych romansów na karku. Czasem dystyngowani i sławni, czasem stojący na granicy żebractwa, w poniżająco postrzępionych ciuchach. Cały majątek nosi w walizce i na sobie, żyje chwilą i rozpacza nieumiejętnością stworzenia stałych więzi.

Nosi gitarę – w futerale. Nie, bluesmani nie chodzą z gitarą na wierzchu, używają futerałów. Jakbyście nie wiedzieli, o „artyści” z DeviantArta, gitara po deszczu jest wyjątkowo podatna na krytyki.

Przeżywający niestabilność poglądów – czy fanatyk, czy bezbożnik, nie ma znaczenia – bluesmani wyjątkowo mocno rozdrapują swoją relację (lub jej brak) z Bogiem. Szczególnie mocno rozdarci są między hedonistycznym pożądaniem szczęścia „tu i teraz” a stabilizacją i dbałości o swój skarb w Królestwie Bożym. Rozbijając się o te skrajności, często będzie szukał zapomnienia w prochach, procentach, fajkach (pamiętaj – szkodliwość papierosów została ujawniona dopiero po IIWW, do tego momentu były jedynie hipotezy i podejrzenia) i kolejnych kochankach, by w końcu ponownie wylać swe serce przed Panem w słowach utworu.

Charyzmatyczny – bluesman musi potrafić oczarować publiczność nie tylko grą, ale też aparycją (niekoniecznie atrakcyjną), aurą tajemniczości i poczuciem humoru.

IV. Motywy do wykorzystania na sesji.

Muzyka przygody i przestrzeni – doskonała, mogąca posiadać motywację w świecie gry, świetnie komponująca się ze Stanami lat 30 – 60.

NPC/PC – groteska + stereotyp = raj w sesjach pulpowych lub takich, gdzie chcemy wstawić konkretną postać o możliwie charakterystycznej aparycji i cechach, bez zanurzania się w jej jakże głęboką psychikę. Czarny w garniaku, fajką w ustach, czarnymi okularami, walizeczką i gitarą świetnie sprawuje taką funkcję.

Bluesmani jako NPC mogą doskonale wpasować się w model tajnych informatorów, którzy nie ulegając presji władz mówią o rzeczach niewygodnych, znając też mniej legalne zakamarki społeczeństwa.

Okultyzm – motyw „devil bluesa” przejawiał się w popkulturze bardzo często. Choćby wątek Roberta Johnsona (obecny w jednym z ciekawszych odcinków serialu Supernatural). W skrócie RJ to muzyk, który wydał kilkadziesiąt kawałków, zaskoczył wszystkich genialnymi umiejętnościami gry na gitarze i niezłym śpiewem, by nagle zniknąć. Zwolennicy teorii spiskowych doszukali się w jego tekstach dziwacznych odniesień mówiąc, że mąż ten niezwykle często odnosił się do sfer diabelskich. Tego typu wątków znaleźć można więcej, a wymyślać je bez krępacji.

Cytat z serwisu Bluesman:
„W Delcie rzeki Missisipi mawiano, że jeśli początkujący bluesman stanie w ciemną, bezksiężycową noc przy pustym, wiejskim rozdrożu, może przyjść do niego szatan. Zawarty zostanie wówczas pakt o duszę bluesmana, który zapewni mu łatwe pieniądze, kobiety, whisky i sławę na resztę życia.”
W mej ulubionej wersji tej legendy diabeł przychodzi odziany w elegancki garnitur i stroi gitarę nieszczęsnego muzyka, co przypieczętowuje pakt.

Gitara przeklętego bluesmana jako gadżet w Wolsungu? Czemu nie.

Cthulhu blues – bluesmani nieźle się odnajdują również jako przedstawiciele kast prorockich i zakazanych ugrupowań. Powiązania z masonerią, sekretne bractwo wędrowców-muzyków, wiedza opętanych proroków, świadomość życia wampirzych klanów, voodoo i hoodoo – wszystko da się wcisnąć stereotypowej postaci na sesji.

Wrogowie – rasiści (w tym komuchy, naziole), ucieczki przed KKK, rywalizacja z innymi bluesmanami, szukanie schronienia przed egzekwującym dług gangiem i pragnącej zemsty kochanką – trudno o odnalezienie równej ilości naturalnych wrogów, których nasi gracze spróbują powstrzymać lub wspomóc w działaniu.

Wątki refleksyjne – jeden z muzyków, tzw. Son House, chciał zostać baptystycznym pastorem, jednak zrezygnował z tego na rzecz bluesa. Chociaż do końca życia tworzył teksty zawierające religijne wątki i wykonywał na koncertach proste utwory gospel, nigdy nie był przekonany, czy podjął słuszną decyzję. Wreszcie, zrozpaczony, zanurzył się w pijaństwie które – podobno – odebrało mu życie. Bluesmani to wdzięczny materiał do ukazania ludzi zrujnowanych, przygnębionych, rozdartych i mających coś do powiedzenia o trudach życia.

V. Przykłady z popkultury.

Filmy must watch, jeżeli chcemy pogłębić stereotypową sylwetkę bluesowych NPCów:
Blues Brothers – każdy zna, niemal każdy widział. Co prawda bohaterowie są biali jak śnieg i wykonują raczej rhythm'n'bluesa, niemniej utrwalenie braci Blues wraz z hasłami takimi jak „bluesmobile” czy „we're on a mission from God” wyjątkowo mocno zapadają w pamięć.
O Brother Where Art Thou – zabawny i ciekawy film przedstawiający targane ubóstwem, groteskowe Stany z pierwszej połowy wieku XX z dobrze wykorzystanym nawiązaniem do legendy o diable na rozstaju dróg.
Ray – film właściwie nie dotyczy bluesa, jednak przedstawienie genialnego muzyka od nieco uproszczonej i słusznie nieprzychylnej strony sprawia przeplatane jest kulisami przemysłu muzycznego, życia wypełnionego zdradą i uzależnieniem oraz zapadającego w pamięć wyobrażenia biedy wiejskich Murzynów.
The Greate Debaters – bluesa tu niewiele, ale daje wyobrażenie o tle życia pierwszych Afroamerykanów.

Muzyczne przykłady genialnego bluesa i garść ilustracji w niedzielę!

Ostatnia polska harfiarka


Przesadzam – w Polsce jest przynajmniej kilka harfiarek (i pewnie z kilkanasście, kilkadziesiąt harfistek), jakoś tak jednak wyszło, że wpisując do Googli „polska harfiarka” lub adres harfiarka.pl pojawi się przede wszystkim właśnie Ona – Barbara „Maskotka” Karlik, która swoją naukę śpiewu i gry na cláirseach rozpoczęła zaskakująco późno, kierując się przede wszystkim pasją i zamiłowaniem do kultury i muzyki Irlandii. Pomimo trudnych początków, z determinacją poszerzała swoje możliwości, by wreszcie z dema przejść na pierwszą, a w końcu też i drugą oficjalną płytę. Tekst ten stanowi ich ogólne omówienie i nieszczegółową recenzję.

Ten akapit będzie zgoła sentymentalny, szukający więc RPGowego mięcha niech czmychają od razu poniżej. Początek tej notki wyraźnie wskazuje – zwłaszcza w obliczu kilku negatywnych opinii zamieszczonych poniżej – na dość dużą sympatię wobec osoby twórczyni. Nie będę tego ukrywał – poznałem muzykę Maskoty bodajże pięć lat temu, na pierwszym Pyrkonie, na jakim się pojawiłem. Koncert właściwie zepchnięty na margines, bodajże zaczął się o 21 jako ostatni punkt piątkowego programu, na który przyszła jedynie garść słuchaczy i sporo osób co jakiś czas wchodzących do sali, by od razu ją opuścić. Dla mnie jednak był to moment przełomowy – mając szesnaście lat uświadamiałem sobie właśnie, że metal i gotyk nie są muzyką, która do mnie pasuje. Zaś utwory Basi, mimo licznych pomyłek, wpadek i wyraźnego zmęczenia słuchaczy, oczarowały mnie – one otworzyły dla mnie drzwi do wszelkiego rodzaju folku, który udowodnił mi, że o muzyce nic nie wiem i nigdy jej po prawdzie nie ogarnę, przez co ostatecznie skierowałem się w stronę takich stylów jak blues, ambient i coraz to odleglejsze od polskich granic dźwięki tradycyjne. Do teraz chodzę na niemal wszystkie koncerty Basi organizowane w Poznaniu, utrzymuję z nią sporadyczny kontakt i autentycznie cieszą mnie autografy na zakupionych od niej płytach. Mam u niej ogromny dług, a dostrzeganie jej coraz większej popularności, osiągnięć i umiejętności są dla mnie źródłem prawdziwej satysfakcji.

Muzyka Basi to głównie irlandzkie, tradycyjne brzmienia i utwory współczesne na takowe stylizowane. Na jej koncertach można usłyszeć zarówno Siuil a Run, jak i Sweet Dreams czy Kaczmarskiego. Nie ma tu sztywnych ram, jednak pobrzękiwania irlandzkiej harfy mają to do siebie, że bez szczególnej refleksji przywodzą na myśl muzykę ludową. Wszystkie jej albumy (demo, „Mairi Cláirseach Śpiewa” oraz „Karczma Niedokończonych Opowieści”) składają się niemal wyłącznie z jej śpiewu i harfy (choć nie brakuje utworów instrumentalnych), choć na „Karczmie” pojawia się czasem dosyć marny „akompaniament”, czyli jakieś tam słabiutkie klawisze, bez których całość byłaby znacznie lepsza, ale najwyraźniej nie znalazł się tani muzyk, który byłby w stanie lepiej zrealizować wizję artystki.

Koncentracja muzyki na jednej osobie kojarzyć się może z typowym dla popkultury postrzeganiem stereotypowego barda – samotnika odtwarzającego pieśni o czynach (pomińmy kwestię (nie)słuszności takiego wizerunku). Jeżeli wychowywaliście się na średniej jakości fantastyce, Wrotach Baldura lub elfich minstrelach z granic Imperium, odnajdziecie tu sympatyczną podróż do wspomnień dzieciństwa.

Muzykę Harfiarki wykorzystać można właśnie w scenach przedstawiających karczemne przyśpiewki, podróżników spoczywających przy ognisku itp. Odnajdziemy tu kawałki jednoznacznie nawiązujące do stylistyki fantastycznej (utwory o elfach, rycerzach, księżniczkach i masa irlandzkiego niezrozumienia – ładny ten język, ale nawet te kilka słów, jakie znam, są dla mnie niewymawialne). Szczęśliwie możemy przebierać w różnych konwencjach – obok kołysanek znajdą się pieśni o miłości, obok pieśni niemalże otwartą dłonią nawiązujących do sesji RPG (z którymi Basia miała całkiem niezłą relację) – kawałki swawolne, zaś humor przeplata się melancholią i stagnacją. Prowadzący może więc znaleźć tu masę muzyki zarówno obszaru, jak i przygody – nie muszę nawet wspominać, że wiele utworów posiada zgoła inspirujące teksty.

Osoby znające mnie trochę dłużej wiedzą, że jestem straszną marudą, zaś poprzednie akapity są zaskakująco przychylne. Przejdźmy więc do elementów słabszych.

Przede wszystkim – Maskotka ma głos bardzo charakterystyczny i znam wiele osób, które są nim oczarowane i równą ilość tych, którzy w praktyce nie są w stanie bez grymasu zdzierżyć choćby jednego utworu. Co więcej – jej technika śpiewu i gry ciągle trącą amatorszczyzną, przez co znajdzie się – nawet na studyjnych nagraniach! – wiele kawałków posiadających dostrzegalne, nieczyste lub zaskakująco niekonsekwentne partie. Wspominałem też o marnym akompaniamencie – z mojej perspektywy właściwie pogrzebał kilka naprawdę świetnych kawałków.

Zaskakującą cechą tej twórczości jest też odmienność gustów nawet w obrębie wielbicieli lub zwykłych słuchaczy. Mam przyjemność rozmawiać z różnymi osobami na temat muzyki i zazwyczaj da się stwierdzić, że jeden utwór jest bardziej popularny czy udany, zaś inny mniej. Z muzyką Basi jest inaczej. Kawałki, które uważam za nudne i nigdy nawet nie wrzucam ich na playlistę posiadają wiernych fanów, którzy za to nie za bardzo potrafią zrozumieć, co fajnego można zauważyć w mych faworytach. Prowadzący, który puści jakiś kawałek na sesji, powinien się spodziewać, że utwór niezwykle dla niego inspirujący i cieszący się względnym uznaniem dla kogoś z drużyny będzie czystą stratą eteru.

Jest też pewien problem z utworami-żartami. Kawałkami w stylu „Jak dobrze być hobbitem”, czy „Piękna i młoda”. Żarty po wielokroć powtarzane przestają być zabawne. Kawałki, których sednem nie jest ciekawa melodia, tylko puenta, nudzą się – ich wykorzystanie może nawet dla prowadzącego być nużące. Utworów o raczej małej szansie na wykorzystanie jest więcej, na czele z „Kołysanką erotyczną” czy „Czarnym Kotem”.

Ocena twórczości Maskotki jest trudna – zwraca uwagę kiepska jakość dźwięku, zdarzają się utwory słabe lub niedopracowane, liczne przeskoki nastroju sprawiają, że właściwie dopiero posiadając całość jej twórczości możemy stworzyć z tego jakieś zwarte składanki na kilka scen czy lokacji. Same płytki nie są drogie – obecnie można kupić tylko „Karczmę” za 25 pln, ale sporą część starszych utworów da się znaleźć na Laście czy innych miejscach. Trzeba przyznać, że muzyka ta – grana na koncertach, przerzedzona anegdotami, kontekstami, strojeniem harfy i improwizacją staje się, cóż, inna. Jednak nie znam równie intrygującej możliwości sięgnięcia po polskojęzyczny folk, jednocześnie nowoczesny i nawiązujący do fantastycznej estetyki, ale trzymający się dawnych standardów i nastrojów (nie tworząc takich dziwacznych Tworów Muzycznych jak Żywiołak).

Muzyka tła: 1,5/5 – wyraźnie odwołujące się do klimatów fantasy tematy, użycie języka polskiego, mocno zwracająca uwagę harfa i wokal, w dodatku często budzące niechęć słuchaczy – nie, to nie może się udać;
Muzyka obszaru: 4/5 – jeżeli postacie zawitają we wsi, w karczmie lub na dworze posiadającym nadwornego minstrela, posiadamy bardzo dobrze umotywowaną muzykę mogącą sobie pomykać z boku. Albumy Maskoty świetnie wesprą składanki skupiające się na sytuacjach, gdy postacie graczy mają kontakt z prostymi ludźmi lub arystokracją o „chłopomańskich” ciągotach;
Muzyka przygody: 4/5 – da się znaleźć dużą ilość utworów przydatnych do różnorodnych scen. Jednocześnie dostajemy niemalże gotowego NPCa – kobiecego barda – i możemy ściągać z jego pieśni motywy na sesje lub podkreślać już wymyślone wątki odpowiednią oprawą. Świetna sprawa;
Muzyka drużyny: Tak.

„Smutny śpiewak dający ukojenie zlodowaciałym dłoniom”


Tytuł zaczerpnięty został z recenzji, w której Mieszko Wandowicz przybliża czytelnikom jeden ze starszych albumów zespołu Ulver, wydany w 1995 roku Kveldssanger, co znaczyć ma Pieśni Zmierzchu. Zbiór dosyć nietypowy, zwłaszcza w kontekście tej norweskiej grupy.

Z kilu etapów ich twórczości jestem w stanie wyodrębnić jedynie trzy, gdyż nie jestem jej znawcą. Pierwszym są różnego rodzaju wariacje na temat black metalu, którego nie jestem w stanie słuchać ze względu na growl. Nie wyróżnia się to niczym ciekawym. Nurt ten zostaje przedzielony właśnie Kveldssangerem, później zaś Ulver coraz chętniej i częściej sięga po elektronikę, całkowicie rezygnując z metalu.

Pieśń Zmierzchu można uznać za zbiór kawałków „akustycznych”, co w potocznym języku koncertowym rozumie się jako odejście od modyfikowanych multiefektami brzmień gitar elektrycznych na rzecz akustycznych. Poza kilkoma gitarami i zróżnicowanymi wokalami (dwa utwory są przy wykonane a cappella) natknąć się jeszcze można na flety, w jednym kawałku jest też trochę elektroniki i wiolonczela, w innym – perkusja ograniczona do bębnów. To wszystko.

Zwykłem określać konwencję tej płyty jako „stylizowaną na folk”. Ten mający nieco ponad 35 minut zbiór jest niezmiernie spójny, a po wyrzuceniu kawałków, które mi się nie spodobały, pozostało mi dalej pół godziny świetnej muzyki. Po resztę uwag technicznych zapraszam do linkowanej już wcześniej recenzji. Od siebie tylko dodam, że poszczególne utwory nie są tak skomplikowane, jak mogłoby się wydawać – średnio zaawansowany gitarzysta powinien poradzić sobie z dużą częścią z nich.

Kveldssanger to album jedyny w swoim rodzaju o ogromnym potencjale dla sesji osadzonych w realiach fantasy zbliżonego do wieków XVI-XIX (ewentualnie pierwsza połowa XX wieku). Nastój nie tyle ponury, co kontemplacyjny, ma wielki potencjał zarówno jako wsparcie opisu mroźnej północy (równie dobrze oblegane przez Chaos mury Kislevu, jak i bezkresne krainy wolsungowej Skandynawii, zarówno Hrimthorst jak i Jotunheim). Bardzo łatwo wstawić też grupę NPCów, którzy wybrane utwory wykonują w gospodzie w środku zimy.

Poza tym – jest to po prostu dobra muzyka. Staroduńskie przyśpiewki i zawodzenia sprawiają, że szansa na to, że któryś z graczy wsłucha się w infantylny tekst i zacznie się dusić ze śmiechu drastycznie maleje.

W dwóch zdaniach: jeżeli grasz w fantasy, gdzie pojawienie się gitary akustycznej nikogo nie dziwi, na pewno znajdziesz sposób by ten album wykorzystać. Jeżeli ciągnie Was w stronę sag, nordyckiej mitologii, krain karłów, trolli i wikingów, tutejsza melancholia poruszy waszą wyobraźnię.

Ocena:
Muzyka tła: 3/5 – album można ścisnąć do połowy godziny, puścić dwa razy i na następnej sesji ponowić. Żaden kawałek nie powiela wcześniejszej melodii, jednak dostrzec można bardzo wyraźną kompozycję i spójność, przez co dokładnie wiadomo, czego można się spodziewać, a przy tym uniknąć nudy;
Muzyka obszaru: 4,5/5 – wszystko, co około-skandynawskie, wyśmienicie skorzysta z tej muzyki. Kluczowe motywy: śnieg, wczesna noc, ciemność, melancholia, dawna pieśń, głęboki las;
Muzyka przygody: 2,5/5 – grupa tradycyjnych muzyków na eleganckim bankiecie z odległej północy; podróżujący pieśniarze napotkani w karczmie. Brzmi fajnie, ale poza tym niewiele mi przychodzi do głowy;
Muzyka drużyny: Tak.

Jak się sprawdziło na sesji: zadowalająco.

(Odnośnie ostatniego utworu.
Oto jego staroduński tekst:
Utreise
I blinde går jeg
Led meg ikke hjem
La natten føre meg
Bestandig frem

I angielskie tłumaczenie:
To Travel Out
Blind I walk
Do not lead me home
Let the night lead me
Eternally forward

Wcale ładnie jak na zwykły utwór muzyczny, prawda? Ma potencjał sesyjny.)